Zagubieni chlopcy
pdf > do ÂściÂągnięcia > download > ebook > pobieranie
 
Cytat
Ab igne ignem - z ognia ogień. (Cycero). (Cycero)
Start Zaćmienie, Zajecia 2, zaaowanane,
 
  Witamy

Zagubieni chlopcy, pozostałe
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ORSON SCOTT CARD
ZAGUBIENI CHŁOPCY
* * *
Step Fletcher liczył na to, że nowe życie, które wraz z
rodziną zacznie po przeprowadzce do miasteczka
Steuben, będzie szczęśliwsze od dotychczasowego.
Niestety, stało się inaczej: w pracy nie układa mu się
najlepiej, a jego 8-letni syn Stevie nie potrafi znaleźć
sobie miejsca w nowym środowisku. Odrzucony przez
szkolną społeczność chłopiec zanurza się w świecie
fantazji, zaludnionym przez wyimaginowanych
przyjaciół. Może nie byłoby w tym nic złego, gdyby
nie fakt, że są to ci sami chłopcy, którzy w
tajemniczych okolicznościach zaginęli bez wieści w
realnym, materialnym świecie.
* * *
Erin i Phillipowi Absherom
za to, że dzielicie z nami swoje życie
oraz za miłość i troskę, jakimi otaczacie
Chanie Bena
DZIĘKUJĘ:
Studentom Watauga College w Appalachian State
University, którzy w Halloween usłyszeli pierwszą,
niekompletną wersję tej opowieści;
Edowi Fermanowi za to, że uwierzył w opowiadanie,
które było pierwsze;
Ludziom, którzy pisali do mnie listy po lekturze
opowiadania, ponieważ dzięki nim ta historia nabrała
życia;
Eamon Dolan, mojemu wydawcy, za bezcenne uwagi i
niewyobrażalną cierpliwość;
Wayne'owi Williamsowi za dodatkowy tydzień na
plaży, gdzie powstała pierwsza połowa tej książki;
Clarkowi i Kathy Kidd za drugą połowę (między
innymi);
Scottowi Jonesowi Allenowi za wpisywanie tekstu i
mnóstwo innych rzeczy;
Clarkowi L. Kiddowi za trzecie słowo w Rozdziale 8;
Dave'owi Dollahite za paralaksę;
Jay'owi Wentworthowi za wszystko;
Erin, Phillipowi, Jonesowi, Kathy, Geoffowi i Emily
za czytanie kolejnych rozdziałów w miarę jak
powstawały;
Kristine za to, że utrzymywała dzieci przy życiu,
samochody na chodzie, a pisarza w formie;
Charliemu Benowi, za jądro tej opowieści.
CHŁOPIEC
Oto jak ojciec pokrzykiwał na niego, kiedy ten zrobił
coś złego:
- Gdzie się podziewałeś, kiedy to się stało, Chłopcze?
Co ty sobie wyobrażasz, Chłopcze?
To słowo zapadło mu w pamięć głęboko, było
imieniem wszelkich jego niepoprawnych pragnień. To
Chłopiec kazał mu płatać figle, z których nikt się nie
śmiał, to Chłopiec kazał oszukiwać na testach w
szkole, nawet gdy znał poprawne odpowiedzi i nie
musiał uciekać się do szachrajstwa. To Chłopiec
sprawił, że czaił się za szafą - kiedy rodzice myśleli,
że śpi - i podglądał, jak to robią na pieska; brzuch ojca
trzęsący się luźno, matka taka blada, słaba i martwa,
piersi zwisały jej niczym dwie śnięte ryby. Najgorszą
rzeczą, jaką Chłopiec kazał mu zrobić, było to
podglądanie. Ku jego zdumieniu Chłopcu też to się nie
podobało, gorzej, Chłopiec bardziej niż on nienawidził
tego, że ojciec jest taki kiepski.
Nigdy tego nie zrobię, rzekł Chłopiec tkwiący w jego
wnętrzu. Obrzydliwe jest zabijanie kobiety w ten
sposób, tak aby przeżyła, by móc jej to robić
powtórnie.
Od tego czasu, gdy spoglądał na wielkie kobiety z ich
piersiami, tajemnicami i twarzami, które paraliżowały
wzrokiem, Chłopiec go opuszczał - nie chciał brać
udziału w tej grze.
Lecz nie znaczyło to wcale, że Chłopca nie było albo
że milczał, nie. Chłopiec nadal tam był, miewał też
swoje zachcianki, o tak; znalazł sobie nowe
przedmioty pożądania. Tyle tylko że Chłopiec był
niedbały. Chciał czegoś, dopóki jego żądze nie zostały
zaspokojone, po czym wycofywał się w cień,
zostawiając go na pastwę wyrzutów i reprymend, choć
przecież on nie chciał tego robić.
Obecnie żaden człowiek nie dopuszczał go do swych
dzieci, a to z powodu rzeczy, jakie musiał wykonywać
z polecenia Chłopca. Bądź przeklęty, Chłopcze! Giń,
przepadnij!
Obiecali, że nie powiedzą, zapewniał Chłopiec. Dzieci
obiecywały, że nie powiedzą, jednak powiedziały.
Czego się spodziewasz, głupi, wstrętny Chłopcze?
Czego się spodziewasz, zły Chłopcze? Nie
pomyślałeś, że może w nich są inni Chłopcy, którzy
każą im okłamywać ciebie? Obiecują, że nic nie
powiedzą, a potem ci Chłopcy każą im złamać
przyrzeczenie i mówić. I tu masz nauczkę, Chłopcze,
gdyż nikt cię nie dopuści w pobliże swoich dzieci,
będziesz musiał żuć własne ciało w czasie głodu i pić
własną krew w czasie pragnienia.
Do tego nie dojdzie, odpowiada Chłopiec. Znajdę
miejsce, gdzie je zabiorę, nigdy nie uwierzę, gdy
zaczną obiecywać, że nie powiedzą rodzicom. Zabiorę
je tam i nikt się nigdy nie dowie, gdzie przebywają,
nigdy też nie wrócą - jak zatem poskarżą się
rodzicom?
Nic podobnego nie zrobisz, Chłopcze, bo ja ci nie
pozwolę.
A Chłopiec nic, tylko się śmiał i śmiał, wiedząc, że on
zrobi to wszystko, że przygotuje kryjówkę, potem
zbierze ich dla niego i sprowadzi, Chłopiec natomiast
będzie już wiedział, co ma z nimi zrobić. Chłopiec nie
przestraszy się niczego. Chłopiec zrobi wszystko, co
zechce, gdyż wie, że nie opuszczą kryjówki, by
powiedzieć rodzicom.
Oto dlaczego malcy ze Steuben zaczęli znikać i
dlaczego żadnego nie odnaleziono, aż do wigilii
Bożego Narodzenia 1983 roku.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
GAŁGANIARZ
Oto jakim samochodem przyjechali z Vigor w Indianie
do Steuben w Karolinie Północnej: srebrnoszarym
renaultem delu-xe 18i, modelem z roku 1981,
mającym na liczniku około czterdziestu tysięcy mil, z
czego dwadzieścia pięć tysięcy sami nabili. Na
lakierze zaczęły pojawiać się mikroskopijne rdzawe
cętki, instalacja przepaliła już z piętnaście
bezpieczników, trzy razy musieli wymieniać wał
napędowy, gdyż tak go skonstruowano, że w razie
zużycia łożyska kulkowego trzeba wymienić cały
zespół. Nie mógł wspiąć się pod górkę przy
pięćdziesięciu pięciu milach na godzinę, lecz
przynajmniej dwoje dorosłych zagłębiało się w
wygodne skórzane przednie fotele, a z tyłu troje
dzieci. Step Fletcher prowadził, odkąd późnym
popołudniem opuścili dom. Pusty dom. Podczas całej
drogi do Indianapolis słyszał echa. W którymś
momencie musiał wyprzedzić ciężarówkę z meblami,
jednak nie zauważył jej albo nie rozpoznał, albo
kierowca zjechał akurat do McDonalda bądź na stację
benzynową.
Pasażerowie posnęli wkrótce po przekroczeniu rzeki
Ohio. Rzeka rozczarowała dzieciaki po tym, jak ojciec
snuł opowieści o płaskodennych łodziach i walkach z
Indianami. Tylko most wywarł na nich duże wrażenie.
Potem zapadły w drzemkę. DeAnne czuwała nieco
dłużej, szybko jednak ścisnęła jego rękę i wtuliła
głowę w poduszkę, którą wetknęła między oparcie
fotela a szybę.
Jak zwykle, pomyślał Step. Nie wykazuje śladu
senności, dopóki ja jestem rześki, potem kiedy
powieki zaczynają ciążyć i mogłaby mnie zmienić za
kółkiem, zapada w sen.
Na resztę drogi włożył taśmę do odtwarzacza.
Rozległa się słodka, upajająca melodia „The E Street
Shuffle”. Przez chwilę nie słuchał. DeAnne musiała ją
puszczać, załatwiając ostatnie sprawunki w Vigor.
Step włączył ten utwór na ich drugiej randce. Jako
rodzaj sprawdzianu. DeAnne była taka poważna w
sprawach religijnych, że musiał mieć pewność, iż da
sobie radę z jego trochę dzikim gustem muzycznym.
Wiele mormońskich dziewcząt oczywiście
pominęłoby milczeniem podteksty seksualne piosenek,
lecz DeAnne była prawdopodobnie bystrzejsza od
Stepa, więc nie tylko zauważyła fragmenty o
dziewczynach obiecujących zrzucić niewygodne
dżinsy i o prawdziwej orgii wróżek, lecz także
wychwyciła kawałki o wskakiwaniu do nocnego
ekspresu; zamiast się zmieszać, wybuchła śmiechem,
dzięki czemu poznał, że wszystko będzie okej: była
religijna, ale nie dewotka, a co za tym idzie, nie musi
udawać krystalicznie prawego, żeby z nią być. To się
działo dziesięć lat wcześniej, w 1973 roku. Obecnie
mieli trójkę dzieci, które siedziały na tylnym siedzeniu
renaulta 18i - możliwe, że najgorszego samochodu
kiedykolwiek sprzedawanego w Ameryce - i zmierzali
do Steuben w Karolinie Północnej, gdzie Step dostał
pracę.
Dobrą pracę. Trzydzieści tysięcy rocznie, co jest nie
lada gratką dla świeżo upieczonego doktora filozofii w
okresie recesji gospodarczej. Szkoda tylko, że nie
mógł uczyć historii, nie mógł pisać historii, jego
zadanie miało polegać na opracowywaniu instrukcji
obsługi dla firmy produkującej oprogramowanie
komputerowe. Nawet nie na programowaniu - nawet
do tego nie chciano go zatrudnić, chociaż w 1981 roku
Hacker Snack był najlepiej sprzedawaną grą na Atari.
Przez chwilę wyglądało na to, że zrobi karierę przy
tworzeniu gier. Mieli tyle pieniędzy, że rozpatrywali
możliwość jego powrotu na uczelnię, gdzie mógłby
skończyć doktorat. Wtedy nastała recesja i podły
Commodore 64 wypierał Atari ze sklepów, i nagle
jego gra przestała się sprzedawać, nikt go już nie
chciał, chyba że do pisania instrukcji obsługi.
Tak więc Springsteen przygrywał w takt jego
przygnębienia, a on prowadził samochód krętymi
górskimi drożynami, na zachodzie już słońce się kryło,
a szlak skręcał głównie na wschód, w stronę
ciemności. Powinienem być szczęśliwy, wmawiał
sobie. Mam stopień naukowy, dobrą pracę, nic też nie
stoi na przeszkodzie, żebym w wolnym czasie
stworzył następną grę, nawet gdybym to musiał zrobić
na głupim Commodorze. Mogło być gorzej. Mógłbym
dostać pracę przy oprogramowaniu dla Apple’a.
Mimo że dodawał sobie otuchy, wciąż czuł w ustach
gorycz niepowodzenia. Trzydzieści dwa lata na karku,
trójka dzieci, staczam się. Przywykłem do pracy dla
siebie, teraz będę musiał przestawić się na pracę dla
kogoś innego. Dokładnie jak mój tata w kompanii
reklamowej, która upadła. Miał szramę pooperacyjną
na plecach, wyjęto mu kręg. Ja przynajmniej nie mam
widocznych ran. Jednego dnia błyszczałem, drugiego
odkryłem, że moje honorarium nie wynosi już 40 000
dolarów jak ostatnio, tylko 7000, zaczęliśmy zabiegać
o pracę, wpadając po uszy w długi, jestem rozbity do
końca życia, jak zresztą wielu moich kolegów, i to z
własnej winy. Niewolnik hazardu, jak ojciec.
Tak więc nie spala mnie wstyd, że żona musi godzić
się na wszawą pracę w godzinach wieczornych,
podobnie jak moja mama. Jeśli chce poszukać sobie
roboty, to okej, gorzej, gdy musi.
Lecz myśląc o tym, wiedział, że tak właśnie się stanie
- nie zdołają sprzedać domu w Vigor i będzie musiała
rozejrzeć się za pracą, by płacić za jego utrzymanie.
Głupotą było kupować dom, sądziliśmy jednak, że to
dobra inwestycja. Kiedy się wprowadzaliśmy, nie było
recesji, a ja dobrze zarabiałem. Głupcy, wierzyliśmy,
że sielanka trwać będzie wiecznie. Nic nie trwa
wiecznie.
Wyrzuty sumienia odpędzały senność, tak że przez
godzinę mógł jeszcze prowadzić. Taśma przewinęła
się po raz drugi, kiedy zaczął zjeżdżać stromym
zboczem w kierunku Frankfort. Nieźle. Z pewnością w
stolicy stanu znajdzie się jakiś motel. Zdołam tam
dojechać, DeAnne nie będzie musiała się budzić, nim
dotrzemy na miejsce.
- Tato - powiedział Stevie z tylnego siedzenia.
- Tak? - odpowiedział Step cicho, by nie obudzić
pozostałych.
- Betsy wymiotowała - poinformował.
- Troszkę czy to coś poważnego?
- Troszkę - odparł Stevie.
Nagle przeciągły, głęboki gulgot dobiegł z tyłu.
- Teraz to coś poważnego - rzekł Stevie.
Do licha, do licha, do licha, pomyślał Step.
- Dzięki, że mi powiedziałeś, Stevie.
Dźwięk rozległ się znowu, dokładnie w chwili, gdy
zjeżdżał z drogi; poczuł gorzki zapach wymiocin.
Jedno z dzieci niemal zawsze wymiotowało podczas
każdej z dłuższych wycieczek, zwykle jednak
dochodziło do tego już w pierwszej godzinie.
- Dlaczego się zatrzymujemy? - W głosie DeAnne,
kiedy się ocknęła, czuło się odcień paniki. Nie
cierpiała nieprzewidzianych zdarzeń, oczekując wtedy
najgorszego.
Springsteen właśnie śpiewał o rybiej pani i
gałganiarzu, Step po raz pierwszy od długiego czasu
przypomniał sobie, skąd się wzięło pieszczotliwe
przezwisko DeAnne - Rybia Dama.
- Hej, Rybia Damo, pociągnij tylko nosem, a sama się
przekonasz.
- O, nie! Które tym razem?
- Betsy Wetsy [przyp. tłum.: Ang. Wet - mokry]. -
rzucił Stevie z tyłu. Kolejny stary żart. DeAnne na
ogół irytowała się, kiedy nadawał dzieciakom
lekceważące przezwiska. Nie cierpiała zdrobnienia
Betsy, jednak z powodu żartu imię się utrwaliło i teraz
Betsy sama siebie tak nazywała.
- Bardziej jak Betsy Pukesy [przyp. tłum.: Ang. Puke -
zwymiotować]. - stwierdził Step. Stevie wybuchnął
śmiechem.
Stevie miał przyjemny śmiech. Step wpadł w dobry
humor, zapominając o tym, że będzie musiał ubrudzić
się po łokcie w wymiocinach szkraba.
Zaparkował głęboko na poboczu, mógł więc otworzyć
drzwi Betsy bez wystawiania tyłka na jezdnię. Mimo
to nie podobał mu się świst powietrza przemykających
za plecami samochodów. Co za śmierć -
rozsmarowany jak naleśnik na tylnych drzwiach
samochodu, rodzaj drogowej kanapki. Przez chwilę
myślał, co by to znaczyło dla dzieciaków, gdyby
zginął na ich oczach. Najmniejsze prawdopodobnie nie
pamiętałyby go ani tego, jak zginął. Lecz Stevie by nie
zapomniał. Pierwszy raz Step myślał o tym w ten
sposób - Stevie był już wystarczająco duży, by
wszystko zapamiętać. Zaledwie osiem lat, a życie
straciłoby barwy, gdyż pamiętałby to wydarzenie.
Zapamięta, jak zareagował tatuś na wymioty Betsy i
jak nie wpadł w szał, nie przeklinał. Jak tatuś pomógł
uprzątnąć bałagan, zamiast stać i gapić się bezradnie,
podczas gdy wszystkim zajmowała się mama. Taką
przysięgę złożył przed małżeństwem, że nie będzie
pracy w rodzinie, której on by się brzydził, jeśli
DeAnne może bez wstrętu ją wykonać. Szedł z nią łeb
w łeb, pieluszka w pieluszkę, kiedy dzieciaki
dorastały; małe wymiotowanko nie sprawi mu kłopotu.
Tym razem nie było takie małe. Betsy, blada i
wyczerpana, zmusiła się do uśmiechu.
W tym czasie DeAnne wyszła z samochodu, okrążyła
go i wyciągnęła dziecinne chusteczki z plastikowego
słoika.
- Macie - powiedziała - dajcie mi ją, to zmienię jej
ubranie, a wy wyczyśćcie fotele.
Po sekundzie DeAnne trzymała przed sobą ociekającą
Betsy, obeszła z nią samochód, na swoim miejscu już
wcześniej rozłożyła pieluchę, by chronić tapicerkę.
Robbie, czterolatek, też się już obudził, wyciągał
rączkę. Siedział pośrodku, tuż obok Betsy, na rękawie
widniała paskudna plama.
- Czy to nie miłe ze strony twojej siostrzyczki, że się z
tobą podzieliła? - spytał Step. Wytarł rękaw Robbiego.
- Gotowe, Chrabąszczu.
- Śmierdzi.
- To mnie nie dziwi - odpowiedział Step. - Bądź
dumny, jak z rany zdobytej w bitwie.
- Czy to był kawał, tato? - spytał Robbie.
- Tylko żart - odparł Step. Robbie chciał się nauczyć
opowiadać kawały. Step wyjaśnił mu niedawno, jak
się mówi dowcipy, dzięki czemu Robbie nie powtarzał
na okrągło tego samego kawału, jednak różne odmiany
humoru wciąż go intrygowały i próbował je
posegregować. Jeśli doświadczenie ze Steviem było
dobrym przykładem, zabierze mu to lata.
- Zmienimy ci koszulkę, kiedy tylko tatuś wytrze
dziecięcy fotelik Betsy - mówiła DeAnne do Robbiego
z przedniego siedzenia.
Stepowi jakoś nie szło czyszczenie sprzączki w pasie
bezpieczeństwa córeczki.
- Pasy bezpieczeństwa będą takie same dopiero wtedy
- powiedział - kiedy Betsy zdoła ochlapać pozostałe.
- Posadźmy ją kolejno na każdym miejscu w aucie, a
zanim dotrzemy do Karoliny Północnej, obrzyga
każdy zakamarek - rzekł Stevie.
- Nie wymiotuje przecież tak często - wtrąciła
DeAnne.
- To taki kawał, mamo - powiedział.
- Nie, to był żart - wyskoczył Robbie.
A więc zaczynał pojmować.
Dziecinne chusteczki nie poradziły sobie z tym, co
Betsy wyrzuciła z organizmu. Skończyły się na długo
przed tym, nim jej siedzenie doprowadzono do stanu
dalszej używalności.
- Gdy pójdzie fama, że po raz czwarty jesteś w ciąży,
akcje Johnson and Johnson skoczą na giełdzie o
dziesięć punktów.
- Jest jeszcze trochę chusteczek w tej dużej, szarej
torbie w bagażniku - powiedziała DeAnne. - Upewnij
się, że kupiłeś kilka akcji, nim to ogłosisz.
Step podszedł do bagażnika tego, co ludzie z Renaulta
zwali „modelem deluxe”, otworzył klapę i zajrzał do
wnętrza. Odsunął zamek torby, lecz nie mógł znaleźć
chustek.
- Hej, Rybia Damo, gdzie zapakowałaś te chustki?
- Są gdzieś w torbie, chyba głęboko - zawołała. -
Skoro już tam jesteś, to potrzebuję pieluszki dla Betsy.
Zmoczyła się, a jak już ją trzymam rozebraną, mogę
się tym zająć.
Wręczył Steviemu pieluchę, żeby ten podał ją dalej, po
czym nagle odnalazł chusteczki. Cofał się właśnie o
krok, żeby zamknąć bagażnik, kiedy zdał sobie
sprawę, że z tyłu, nieco na lewo, ktoś stoi. Mężczyzna
w wysokich butach. Gliniarz. W jakiś sposób radiowóz
zdołał zahamować za nimi, a on nawet tego nie
słyszał.
- Jakieś kłopoty? - zapytał policjant.
- Moja dwuletnia córka zwymiotowała na tylne
siedzenie - wyjaśnił Step.
- Wiecie, że pobocze autostrady jest tylko dla nagłych
wypadków? - spytał gliniarz.
Przez chwilę do Stepa nie docierało, co oznacza ta
uwaga.
- Twierdzi pan, że dziecko wymiotujące na tylnym
siedzeniu to nie nagły wypadek?
Przez moment gliniarz przewiercał go oczyma na
wylot. Step znał tę minę. Mówiła: „Domyśl się”,
widywał ją często, gdy otrzymywał mandaty za
nadmierną szybkość, nim odebrano mu prawo jazdy w
1974 roku i DeAnne musiała wszędzie ich wozić. Step
wiedział, że powinien teraz milczeć, gdyż każdym
następnym słowem mógł jedynie pogorszyć sprawę.
Na ratunek pośpieszyła DeAnne. Okrążyła samochód,
niosąc przesiąknięte i cuchnące ubranie Betsy.
- Oficerze, sądzę, że gdyby pan przez trzydzieści
sekund miał to w samochodzie, też by pan zjechał z
drogi.
Gliniarz spojrzał na nią zaskoczony. Wyszczerzył
zęby.
- Myślę, że trafiła pani w sedno. Tylko się pośpieszcie.
W tym miejscu niebezpiecznie jest się zatrzymywać.
Ludzie czasem zjeżdżają z dużą prędkością i biorą
zakręt szerokim łukiem.
- Dzięki za troskę, oficerze - rzekł Step. Policjant
zmrużył oczy.
- Taka moja robota - odparł nieco obruszony, po czym
odmaszerował do auta.
Step zwrócił się do DeAnne:
- O czym to ja mówiłem?
- Wyciągnij, proszę, tę czerwoną torbę - powiedziała. -
Jeśli będę to dłużej wąchała, zemdleję.
Dał jej reklamówkę, do której upchała wszystkie
brudy.
- Wszystko, co mu powiedziałem, to „Dzięki za
troskę”, a on zachowywał się, jakbym mu obwieścił,
że jego matka nigdy nie wyszła za mąż.
Pochyliła się do niego i rzekła ciepło:
- Step, kiedy mówisz: „Dziękuję ci za troskę”, brzmi
to, jakbyś tylko przez przypadek opuścił słowo
„palancie”.
- Nie chciałem być uszczypliwy - bronił się Step. -
Każdy zawsze myśli, że jestem uszczypliwy, a wcale
tak nie jest.
- Nie mogę tego potwierdzić - powiedziała DeAnne. -
Nie byłam przy tym, gdy nie byłeś uszczypliwy.
Orson Scott Card 004 Inne 008 Zagubieni chlopcy, Page 1 of 47
1
- Zdaje ci się, że pozjadałaś wszystkie rozumy, Rybia
Damo?
- O wiele więcej niż ty, Gałganiarzu.
Pocałował ją.
- Daj mi minutę, a uporam się z posadzeniem lalki
Betsy Wetsy z powrotem na miejsce.
Słyszał, jak mruczy, podchodząc do drzwi:
- Ma na imię Elisabeth.
Step wyszczerzył zęby i powrócił do wycierania
siedzenia Betsy.
- Nie słyszałem, kiedy gliniarz podjeżdżał - rzekł
Stevie.
- Gliniarz? - zapytał Robbie.
- Wracaj do spania, Chrabąszczu - upomniał go Step.
- Dostaliśmy mandat, tato? - zapytał Robbie.
- Chciał się jedynie upewnić, czy wszystko w
porządku.
- Chciał, żebyśmy usunęli stąd nasze tyłki - rzekł
Stevie.
- Step! - nie wytrzymała DeAnne.
- To Stevie to powiedział, nie ja - bronił się Step.
- Nie mówiłby w ten sposób, gdybyś go nie nauczył.
- Czy ciągle tu jest? - zapytał Step.
Stevie wyciągnął szyję, by spojrzeć ponad stertą
rupieci.
- No - potwierdził.
- I ja go nie słyszałem - powiedział Step. - Po prostu
się odwróciłem i był.
- A jeśliby to nie był policjant? Gdybyś się odwrócił, a
tam stałby bandyta? - zadał pytanie Stevie.
- Tę chorobliwą wyobraźnię ma po tobie - stwierdziła
autorytatywnie DeAnne.
- Nikt nam nic nie zrobi na otwartym terenie przy
autostradzie, gdzie każdy przejeżdżający mógłby
zauważyć.
- Jest ciemno - upierał się Stevie. - Samochody jadą
tak szybko.
- No dobra, nic się nie stało - rzekła DeAnne ostrożnie.
- Nie lubię rozmawiać o takich rzeczach.
- Gdyby to był bandyta, tata by walnął go w nos! -
stwierdził Robbie.
- Tak, dokładnie - odparł Step.
- Tata nie dopuści, by spotkało nas coś złego - dorzucił
Robbie.
- To prawda - powiedziała DeAnne. - Tak samo jak
mama.
- Siedzenie jest już czyste - obwieścił Step - ale pas w
tym życiu nie będzie już czystszy.
- Pomogę jej.
- Spinaczka! - krzyknęła wesoło Betsy i zanim
DeAnne zdążyła ją złapać, mała przecisnęła się luką
pomiędzy siedzeniami. Zapięła pas bezpieczeństwa,
spojrzała do góry na Stepa i uśmiechnęła się.
- Dobra robota, moja mała laleczko. - Nachylił się, by
pocałować jaw czoło; zasiadł za kierownicą i zamknął
za sobą drzwi. Gliniarz wciąż nie odjeżdżał, co
przyprawiało go o obłęd, tak że sprawdzał kilka razy,
czy wszystko jest w porządku. Dał sygnał. Jadąc nie
przekraczał dozwolonej prędkości. Ostatnia rzecz,
jakiej pragnęli, to sprawa w sądzie w jakiejś dziurze w
Kentucky.
- Ile zostało do Frankfortu? - spytała DeAnne.
- Może pół mili, a może mniej - odpowiedział Step.
- Rany, musiałam długo spać.
- Z godzinę.
- Jesteś bohaterem, że prowadzisz przez całą drogę -
powiedziała.
- Później wręczysz mi medal - rzekł.
- Z pewnością.
Z powrotem nastawił głośniej stereo. Każdy zdawał
się pogrążony we śnie, było tak spokojnie. Wtedy
przemówił Stevie:
- Tato, gdyby to był bandyta, dowaliłbyś mu?
Co miał odpowiedzieć, rozkaz, mój chłopcze,
walnąłbym go tak, że do końca życia nosiłby nos po
drugiej stronie głowy? Czy było to konieczne, by
Stevie poczuł się bezpiecznie? Dumny z ojca? Czy też
powinien powiedzieć prawdę, że nigdy nie uderzył
nikogo w gniewie, że nigdy na nikogo nie podniósł
ręki?
Nie, mój synu, moje podejście do bójek zawsze było
jednakowe: obrócić sprawę w żart i odejść, a kiedy nie
chcieli mnie puścić, brać nogi za pas.
- To zależy - rzekł Step.
- Od czego?
- Od tego, czy to walnięcie pogorszyłoby, czy
poprawiło sytuację.
- Aha.
- To znaczy, że jeśli jest ode mnie wyższy o stopę,
waży trzysta funtów i dzierży kawał żelastwa, bicie się
z nim to nie najlepszy pomysł. Sądzę, że w podobnej
sytuacji byłbym skłonny oddać mu portfel, żeby sobie
poszedł.
- A gdyby chciał nas wszystkich zamordować?
DeAnne odpowiedziała bez podnoszenia głowy znad
poduszki.
- Wówczas wasz tata zabiłby go, a jeśli nie on, to ja
bym to zrobiła - rzekła beznamiętnie.
- A co będzie, jeśli zabije was pierwszy? - zapytał
Stevie. - A później przyjdzie, żeby zabić Robbiego i
Betsy?
- Stevie - powiedziała DeAnne - Ojciec Niebieski nie
pozwoli, żeby coś takiego wam się przydarzyło.
To było więcej, niż Step mógł znieść.
- Bóg tak nie działa - powiedział. - Nie powstrzymuje
przestępców od popełniania zbrodni.
- Pyta nas, czy jest bezpieczny - zauważyła DeAnne.
- Tak, Stevie, jesteś bezpieczny, jak każdy
mieszkający na ziemi. Lecz zapytałeś o to, co się
stanie, kiedy ktoś okrutny zechce wyrządzić naszej
rodzinie jakąś paskudną krzywdę, a prawda jest taka,
że kiedy ktoś jest prawdziwie, głęboko przesiąknięty
złem, wtedy czasem dobro może go nie powstrzymać
przed dokonaniem mnóstwa złych czynów. Bywa, że
tak też się dzieje.
- Okej - rzekł Stevie. - Lecz Bóg go dorwie za to, no
nie?
- Ostatecznie na pewno - odparł Step. - Coś ci
powiem, ktoś mógłby wyrządzić przykrość tobie albo
innym dzieciom tylko wtedy, gdybym umarł. To ci
obiecuję.
- Okej - rzekł Stevie.
- Tylko czemu pytasz o takie rzeczy?
- Bo on miał pistolet.
- Oczywiście, że miał pistolet, kochanie - powiedziała
DeAnne. - To przecież policjant. Nosi broń, by chronić
nas przed złymi ludźmi.
- Szkoda, że ten policjant nie może być cały czas przy
nas - zmartwił się Stevie.
- No tak, byłoby fajnie, nie? - odezwał się Step. Tak
fajnie, jak mieć hemoroidy. Musiałbym całą trasę
jechać poniżej pięćdziesięciu pięciu mil na godzinę.
Stevie najwidoczniej wyczerpał zasób pytań.
Chwilę potem Step poczuł na udzie dłoń DeAnne.
Zerknął na nią.
- Przepraszam - szepnął. - Nie miałem zamiaru
przeczyć twoim słowom.
- Miałeś rację - rzekła łagodnie.
Uśmiechnął się do niej i przez chwilę trzymał jej dłoń,
dopóki nie potrzebował dwóch rąk, by skręcić
kierownicę.
Pomimo to przez resztę drogi do Frankfortu nie
potrafił zapomnieć o pytaniach Steviego. Ani o
udzielonych odpowiedziach. Powstrzymał DeAnne od
przekonywania małego, że Bóg zawsze go obroni
przed złymi facetami, potem zaczął mówić, że prędzej
zginie, niż jakakolwiek krzywda spotka dzieciaki. Czy
była to jednak prawda? Czy dysponował tym rodzajem
odwagi? Pomyślał o rodzicach w obozach
koncentracyjnych, oglądających śmierć własnych
dzieci, nie mogących nic na to poradzić. A gdyby
nawet spróbował, czego mógłby dokonać w
konfrontacji z kimś, dla kogo przemoc to chleb
powszedni? Step nie był wprawiony w bójkach, nie
był też przekonany, by ta wprawa przychodziła sama.
Pierwszy lepszy rzezimieszek skończyłby z nim bez
trudu, a miał tu dzieciaki szukające u niego ochrony.
Powinienem zapisać się na karate lub coś takiego.
Kung fu. Albo kupić pistolet, tak by Stevie w wieku
czternastu lat zauważył, gdzie jest schowany, potem
wyszedł się nim pobawić, zabijając przy okazji siebie
bądź Robbiego, bądź któregokolwiek z kolegów.
Nie, postanowił Step. Nic z tych rzeczy. Nie zrobię nic
podobnego, gdyż jestem cywilizowanym człowiekiem,
żyjącym w cywilizowanym społeczeństwie, ale jeśli
barbarzyńcy zastukają w me drzwi, będę zgubiony.
Zjechali do Frankfortu, gdzie natrafili na Holiday Inn z
wywieszką „Wolne miejsca”. Step uważał to za dobry
omen. Oficjalnie nie wierzył w omeny. Lecz do licha z
tym, w ten sposób czuł się lepiej.
ROZDZIAŁ DRUGI
LARWY
Oto dom, do którego się przeprowadzili: tani,
drewniany, otoczony budynkami z czerwonej cegły.
Żadnego podpiwniczenia, garażu, ba, nawet daszku na
samochód. Brązowe płytki okalające podstawę domu
przypominały karawaning. Błękitny dywan w salonie,
który nie zgra się za bardzo z ich meblami,
staroświecką, krytą zielonym pluszem sofą i nazbyt
wypchanym krzesłem, które Step nabył w Deseret
Industries, kiedy uczęszczał do college’u przy BYU.
Znaleźli tu jednak cztery sypialnie, co oznaczało jedną
dla Stepa i DeAnne, jedną dla chłopców, jedną dla
Betsy i dziecka, które w lipcu przyjdzie na świat, a
jedną na gabinet Stepa, ponieważ wciąż mieli nadzieję,
że uda mu się w wolnym czasie popracować nad
jakimś oprogramowaniem, wówczas wróciliby do
standardu życia, jaki im odpowiadał, wynajęliby też
lepsze mieszkanie.
Tymczasem ustawiono w salonie stos skrzyń na
wysokość sześciu stóp, zawierały o wiele więcej
sprzętów, niż pozwalała na to kubatura pomieszczenia.
Pozostał im jeden jedyny weekend, nim Step zacznie
pracować, a Stevie pójdzie do szkoły. Poniedziałek -
koniec laby, początek harówki. Nikt nie wyglądał tego
dnia z niecierpliwością, najbardziej zasępiony był
Stevie.
DeAnne była świadoma obaw Steviego związanych z
przeprowadzką i rozpakowywaniem rzeczy. Chłopiec
opiekował się przeważnie Robbiem i Elizabeth, z
wyjątkiem chwil, kiedy Step lub DeAnne kazali mu
biec z jednego końca domu na drugi z jakimś
posłannictwem: Jak zwykle Stevie był spokojny i
chętny do pomocy - bardzo poważnie traktował
odpowiedzialność spoczywającą na najstarszym
dziecku.
A może tylko sprawiał wrażenie poważnego, ponieważ
zachowywał uczucia dla siebie, nim je posortuje albo
osiągną taki rozmiar, że trudno będzie je opanować.
Tak więc DeAnne wiedziała, że coś go dręczy, kiedy
wszedł do kuchni i nie mówiąc ani słowa, stał
spokojnie dłuższą chwilę, póki nie spytała:
- Chcesz mi coś powiedzieć, czy też jestem za ładna na
słowa? - Zawsze tak właśnie pytała, tylko że on nie
uśmiechnął się, stał jeszcze przez kilka chwil, po czym
się odezwał:
- Mamo, nie mógłbym zostać w domu jeszcze przez
dwa dni?
- Stevie, wiem, że się boisz, musisz jednak śmiało
wskoczyć do wody. Migiem zdobędziesz przyjaciół i
wszystko będzie dobrze.
- Nie zdobyłem przyjaciół migiem w mojej starej
szkole.
Było to aż nazbyt prawdziwe - DeAnne pamiętała
konsultacje z wychowawcą w przedszkolu. Tak
naprawdę Stevie nie bawił się z nikim do listopada
tego roku, nie miał też prawdziwych przyjaciół aż do
pierwszej klasy. Gdyby nie jego koledzy z kościoła,
DeAnne obawiałaby się, że nie dorósł jeszcze do
kontaktów towarzyskich w szkole. Jednak z
dzieciakami z parafii czasami nawet szalał, biegając
po domu, w którym odbywało się spotkanie, niczym
Indianin z westernu, póki Step nie interweniował i nie
zabierał go do samochodu. Nie, Stevie wiedział, co
znaczy zabawa, wiedział, jak zdobywać przyjaciół. Po
prostu nie przychodziło mu to łatwo. Nie przypominał
w tym Robbiego, który chętnie pogadałby z każdą
napotkaną osobą, dzieciakiem albo dorosłym. Z
pewnością Stevie martwił się o szkołę. DeAnne z kolei
martwiła się o niego.
- Ale to była twoja pierwsza szkoła w ogóle -
powiedziała. - Masz już wprawę.
- Kiedy Barry Wimmer wprowadził się po Święcie
Dziękczynienia - rzekł - wszyscy mu dokuczali.
- Razem z tobą?
- Nie.
- Zatem nie wszyscy.
- Wyśmiewali się z każdego jego kroku - rzekł Stevie.
- Dzieci czasem takie są.
- Teraz będą takie dla mnie - powiedział Stevie z
minorową miną.
To było okrutne. Zamierzała powiedzieć: „Tak, masz
rację, będzie z nich banda małych drani, gdyż takie są
dzieci w tym wieku, z wyjątkiem ciebie, gdyż
urodziłeś się, nie wiedząc, jak można kogoś
skrzywdzić, urodziłeś się ze współczuciem, co
oznacza, że gdy ludzie zwrócą się przeciwko tobie,
odczujesz to głęboko. Nie zrozumiesz, że należy
podejść do tych łobuzów i zaśmiać im się w twarz,
żeby zyskać szacunek. Zamiast tego będziesz
próbował wykombinować, co takiego zrobiłeś, że
ustawicznie cię gnębią”.
Przez moment wahała się, czy przekazać mu swe
myśli dokładnie w takich słowach. Niewiele by mu
jednak pomogło, gdyby potwierdziła jego najgorsze
obawy. Nie mógłby zasnąć.
- A jeśli będą dla ciebie niemili, Stevie? Co wtedy
zrobisz?
Jakiś czas rozmyślał.
- Barry płakał - wydusił z siebie w końcu.
- Czy to mu pomogło?
- Nie - odparł Stevie. - Jeszcze więcej się z niego
naśmiewali. Ricky chodził za nim od tego czasu,
powtarzając „Buu huu huu”. Wciąż tak robił, nawet
kiedy odchodziłem.
- Ach, tak - powiedziała DeAnne, częściowo, by
ośmielić go do dalszych zwierzeń, częściowo zaś
dlatego, że niezbyt wiedziała, jak ma zareagować.
- Chyba nie będę płakał - doszedł do wniosku Stevie.
- Cieszę się - rzekła DeAnne.
- Po prostu każę im odejść.
- To może nic nie dać, Stevie. Im bardziej będziesz się
starał odegnać ich od siebie, tym gorliwiej będą się do
ciebie kleić.
- Ja nie mam zamiaru odegnać „ich” od siebie. Ja chcę
odegnać ich od „siebie”.
- Zechcesz mi podać ten rulon papierowych
ręczników?
Podał.
- Nie jestem pewna, czy dostrzegam wyraźną różnicę
pomiędzy odegnaniem „ich” od siebie a odegnaniem
ich od „siebie”.
- No wiesz. Tak jak tata, kiedy programuje. Odgania
wszystko od siebie.
Tak więc zrozumiał ten sposób ojca i sądził, że sam go
wykorzysta.
- Po prostu skoncentrujesz się na nauce?
- Na byle czym - rzekł Stevie. - Ciężko jest
skoncentrować się na nauce, bo jest taka nudna.
- Może w tej szkole nie będzie nudna.
- Może.
- Żałuję, że nie mogę ci obiecać, że wszystko pójdzie
jak po maśle, sądzę jednak, że nie potraktują cię tak
jak Barry’ego. - DeAnne cofnęła się myślami do kilku
razy, kiedy widziała tego chłopca, gdy przynosiła do
szkoły upominki bądź zapomniane śniadanie. - Barry
należy do takich dzieci, które... Jak to wyrazić? To
chodząca ofiara.
- Czy i ja jestem ofiarą? - zapytał Stevie.
- Ależ skąd - odpowiedziała DeAnne. - Jesteś za silny.
- No nie wiem - rzekł powątpiewająco, patrząc na
dłonie.
- Nie mam na myśli twojego ciała, Stevie. Chodzi o to,
że twój duch jest zbyt silny. Wiesz, co robisz. Wiesz, o
co ci chodzi. Nie szukasz u tych dzieci odpowiedzi na
pytanie, kim jesteś. Ty to wiesz.
- No chyba.
- No dalej, kim jesteś? - To była stara gra, wciąż mu
się jednak podobała, nawet kiedy jej oryginalny cel -
przygotowanie go na wypadek zgubienia się - już
dawno został osiągnięty.
- Stephen Bolivar Fletcher.
- A cóż to za chłopak?
- Pierworodny i pierwszy chłopiec Gałganiarza i
Rybiej Damy.
Ze wszystkich możliwych odpowiedzi, tę uwielbiała
najbardziej. Częściowo dlatego, że pierwszy raz, kiedy
tak powiedział, uśmiechał się chytrze, jakby wiedział,
że wkracza na terytorium dorosłych, że pieszczotliwe
przezwiska rodziców są starsze od niego i w pewnym
sensie spowodowały, że się narodził. Jakby miał
podświadome przeczucie, że te imiona,
wypowiedziane choćby w żartach, mają seksualny
podtekst, którego nie mógł zrozumieć, niemniej jednak
wiedział, że istnieje.
- I nie zapominaj o tym - powiedziała pogodnie.
- Nie zapomnę - obiecał. - Mamo? - dodał.
- Tak?
- Proszę, mogę zostać w domu jeszcze kilka dni?
Westchnęła.
- Naprawdę nie wiem, Stevie. Pogadam jednak z tatą.
- On powie to samo.
- Możliwe. My, rodzice, już tacy jesteśmy.
Najgorsza chwila przyszła przy śniadaniu w
poniedziałek. Dzieciaki pałaszowały gorącą owsiankę,
podczas gdy tata pochłaniał płatki ryżowe, czytając
równocześnie gazetę.
- Ta gazeta jest niemal tak marna jak tamta w Vigor -
stwierdził.
- Nie licz na „Washington Post”, chyba że
zamieszkasz w Waszyngtonie - powiedziała DeAnne.
- Nie chcę „Washington Post”. Wystarczy mi „Salt
Lake Tribune”. Salt Lake to przecież miasto z dwoma
gazetami, a tu Steuben nie potrafi zadbać o gazetę z
wiadomościami ze świata na pierwszej stronie.
- Czy jest tu Cathy? Czy jest panna Manners? Czy jest
tu Ann Landers?
- Okej, jest tu wszystko, czego nam potrzeba do
szczęścia.
Na zewnątrz rozległ się klakson.
- Są wcześnie - zdziwił się Step. - Myślisz, że zdążę
umyć zęby?
- A ty myślisz, że wytrzymasz dzień, jeśli nie
umyjesz?
Zerwał się od stołu.
- Kto jest wcześnie? - zapytał Stevie.
- Kierowca twojego taty. Przez jakiś tydzień jeden
kolega taty z pracy będzie go zabierał rano i przywoził
wieczorem, byśmy mieli samochód do załatwiania
pilnych sprawunków.
Stevie wyglądał na przerażonego.
- Mamo - zapytał - a co ze szkołą?
- W tym sęk. Od następnego dnia będziesz jeździł
autobusem, skoro jednak dzisiaj mam wolny
samochód, podrzucę cię do szkoły.
- Czy tata nie podrzuci mnie pierwszego dnia?
Zbyt późno przypomniała sobie, że gdy Stevie
zaczynał przedszkole, wciąż odpoczywała po
narodzinach Betsy i to właśnie Step zabrał syna
pierwszego dnia do szkoły.
- Czy to jakaś różnica, które z nas weźmie cię do
szkoły?
Oznaki strachu w jego oczach były dobitniejszą
odpowiedzią niż wyszeptane „nie”.
Step wszedł z powrotem do kuchni, taszcząc neseser -
swój areszcik, jak go nazywał.
- Step - powiedziała DeAnne. - Sądzę, że Stevie
oczekuje, że weźmiesz go dzisiaj do szkoły.
- A niech to. Na śmierć zapomniałem. - Na twarzy
odbił mu się skrywany gniew, który DeAnne znała
nazbyt dobrze. - Czy to nie wspaniałe, że dostałem tę
pracę i nie mogę nawet zabrać dziecka do szkoły w
pierwszy dzień?
- To też twój pierwszy dzień.
Przyklęknął przed krzesłem Steviego. Stevie patrzył
smutno w talerz.
- Stevie, powinienem był zaplanować to lepiej. Tak się
jednak nie stało i mam teraz na karku tego faceta,
czekającego na zewnątrz, i...
Rozległ się dzwonek u drzwi.
- Urwanie głowy - powiedział Step.
- Musisz już iść - ponagliła DeAnne. - Ze Steviem
będzie wszystko w porządku, zobaczysz. Prawda,
Stevie?
- Prawda - cicho odrzekł Stevie.
Step pocałował synka w policzek, wtedy Betsy
krzyknęła: „I mnie, i mnie”, pocałował zatem
pozostałe dzieciaki, chwycił neseser i ruszył w stronę
drzwi wyjściowych.
DeAnne starała się pocieszyć Steviego.
- Przykro mi, lecz w ten sposób tatuś zarabia pieniądze
na nasze utrzymanie, naprawdę nie może...
- Wiem, mamo - odparł Stevie.
- Pojedziemy do szkoły, gdzie spotkasz się z panią
dyrektor i...
Nagle w kuchni zjawił się Step.
- Wytłumaczyłem mu, że mamy kryzys i że jutro
znajdzie mnie czekającego przy krawężniku, dzisiaj
się jednak spóźnię. Muszę odwieźć syna w pierwszy
dzień drugiej klasy.
DeAnne była na poły zachwycona, na poły przerażona.
Zdawała sobie doskonale sprawę, że Step na swój
sposób boi się wracać do dziewięciogodzinnego dnia
pracy, tak jak Stevie obawia się pierwszego dnia w
nowej szkole.
- To nimi naprawdę wstrząśnie, Gałganiarzu -
zauważyła, uśmiechając się ponuro. - Zlekceważenie
oferty podwiezienia i późne przybycie do pracy, zaraz
pierwszego dnia.
- Niech przywykną do tej kolejności: na pierwszym
miejscu jestem ojcem, a dopiero na ósmym twórcą
instrukcji komputerowych.
- A co jest między pierwszym i ósmym? - zapytał
Stevie, wyraźnie uradowany.
- Cała reszta - odpowiedział Step.
- Może lepiej zadzwoń - zaproponowała DeAnne.
Step podszedł do telefonu i od razu poznała, że nie
wszystko układa się tak gładko, jak to zakładał.
- Niedobrze - obwieścił na koniec. - Mają zebranie
personelu o ósmej trzydzieści, na którym zaplanowali
wprowadzić mnie we wszystkie szczegóły, każdy
2
Orson Scott Card 004 Inne 008 Zagubieni chlopcy, Page 2 of 47
rozplanował dzisiejsze zajęcia z uwzględnieniem
mojego przybycia o czasie.
- Lecz teraz nici z podwiezienia - DeAnne słusznie
zauważyła, starając się, by nie zabrzmiało to złośliwie.
Step po raz drugi uklęknął przy krześle Steviego.
- Nic na to nie poradzę, Kluczniku.
- Wiem - odparł Stevie.
- Próbowałem - tłumaczył Step. - Lecz naszej rodzinie
potrzebna jest ta praca, tym bardziej że przejechaliśmy
taki szmat drogi do Karoliny Północnej.
Stevie skinął głową, próbując wyglądać na dzielnego
chłopaka.
- Wykonuję dla rodziny swoją robotę, ty wykonuj
swoją.
- Jaka jest moja? - zapytał Stevie. W oczach błysnęły
iskierki nadziei.
- Zebranie się do kupy i pójście do szkoły - wyjaśnił
Step.
Najwidoczniej Stevie miał nadzieję na jakiś inny
przydział.
Przełknął tylko ślinę i kiwnął powtórnie głową. Nagle
o czymś pomyślał.
- Jak się tam dostaniesz, kiedy nie masz samochodu?
- Pofrunie - podrzucił pomysł Robbie.
- Nie - powiedziała DeAnne. - To wasza mama jest
czarownicą, która lata na miotle.
- Sądzę, że władujemy się wszyscy razem do auta, a
wy podrzucicie mnie do pracy w drodze do szkoły.
- A nie mógłbyś podrzucić mnie do szkoły w drodze
do pracy? - poprosił Stevie.
- Przykro mi, Kluczniku - odparł Step. - Musiałbym
się wracać. Geografia jest temu przeciwna. Tak samo
jak zegar. Cała przestrzeń i czas są temu przeciwne.
Einstein jest temu przeciwny.
- Ojciec miał raz rok zawieszenia - powiedziała
DeAnne - lecz to się zdarzyło, nim najstarsze z was się
urodziło. W rzeczywistości jest doskonałym kierowcą,
zawsze prowadzi bezpiecznie. - Nie po raz pierwszy
DeAnne zastanawiała się, czy Step nie zmieniłby
swych przyzwyczajeń dotyczących prowadzenia
samochodu, gdyby usłyszał, że dzieci dostrzegają jego
brawurę. Ciężko jest uczyć dzieci, co dobre, a co złe,
jeśli ojciec nie przestrzega przepisów i często
przekracza dozwoloną prędkość... Wyobrażała siebie,
jak będzie tłumaczyć dzieciom zawikłane sprawy,
kiedy podrosną i zaczną umawiać się na randki.
Zrozum, masz żyć cnotliwie, a to znaczy, że możesz
robić, co tylko zechcesz, jeśli tylko dziewczyna nie
zajdzie w ciążę. Lecz Step nie potrafił - lub nie chciał -
zrozumieć podobieństwa między przepisami prawa
drogowego a przykazaniami. „Prawa ludzkie i prawa
boże to dwie osobne sprawy - zawsze mawiał Step. - A
nasze dzieciaki są wystarczająco bystre, by same
dostrzegły różnicę”.
No to pięknie. Zatem małżeństwo oznacza pogodzenie
się z faktem, że słabości współmałżonka przejdą na
dzieci. Wiedziała, jak bardzo denerwuje Stepa, że
dzieci tak jak i ona rzucają buty gdzie popadnie. Step
wchodził do pokoju i albo następował na czyjeś
obuwie i potykał się o nie, albo - gdy je zauważył na
czas - kopał do przedpokoju lub wkładał pod poduszkę
przestępcy. „Różnica między człowiekiem
cywilizowanym a barbarzyńcą - zwykł mawiać -
polega na tym, że cywilizowani ludzie noszą buty”.
Step musiał mieszkać z bosonogimi barbarzyńcami, a
DeAnne odpowiadać na pytania, dlaczego tata wciąż
łamie prawo. Nie za dobra wymiana - nie dostrzegała
żadnych moralnych implikacji wynikających z
chodzenia boso. Jednak żyła z tym, marudząc co
chwila, zresztą tak jak on.
Aby dostać się do szkoły podstawowej Western
Allemania, trzeba minąć szkołę ogólnokształcącą,
także zwaną Western Allemania. Na obszernym
parkingu zebrały się żółte autobusy, czekające na
zakończenie dnia nauki. W posyłaniu dziecka do
szkoły najbardziej nie cierpiała tego, że tym samym
autobusem podróżowali do szkoły uczniowie
podstawówki i średniacy, prócz tego kierowcami byli
uczniowie szkoły średniej. Pomyśleć tylko o
siedemnastolatku, ponoszącym odpowiedzialność
zarówno za utrzymanie dzieciaków w autobusie przy
życiu, jak i za dyscyplinę, no cóż - co mogła na to
poradzić? Dyrektorka spojrzała na nią zdziwiona i
powiedziała: „Pani Fletcher, taki już mamy zwyczaj w
Karolinie Północnej”.
Zjechała ze wzgórza na podjazd przed szkołą. Przed
zajęciami i po nich szkolny podjazd był
zarezerwowany dla autobusów: rodzice odbierający
swe pociechy musieli podjeżdżać zupełnie inną drogą
na niewielki parking na wzgórzu, oddalony od szkoły
mniej więcej o dwieście jardów, i tam poczekać na
dzieci. Wskazała pagórek Steviemu, kiedy wyciągała
Elizabeth z siedzenia.
- Kiedy będę cię odbierać, idź zawsze tamtymi
schodami na wzgórze. Tam będę czekała.
- Okej - rzekł Stevie.
- A gdyby coś się stało, na przykład nawalił samochód
i gdyby mnie tam nie było, zejdziesz z powrotem do
szkoły i przy gabinecie dyrektora poczekasz, aż
przyjdę.
- Dlaczego nie mogę po prostu poczekać na górze?
- Ponieważ świat nie jest bezpieczny - wyjaśniła
DeAnne. - Co by się stało, gdyby ktoś podszedł do
ciebie i powiedział: „Twoja mama prosiła mnie, bym
cię podwiózł do domu”?
- Nie pojechałbym z nim.
- To tylko jeden z przykładów, Stevie.
- Natychmiast ucieknę od tej osoby w stronę
najbliższego przedstawiciela władzy.
- W szkole jest nim dr Mariner. A poza szkołą?
- Jeśli ta osoba będzie mnie ścigała, nie będę się
chował, pobiegnę na otwarty teren, gdzie jest
najwięcej ludzi, a gdy się zbliży, krzyknę na cały głos:
„On nie jest moim tatusiem!” albo „Ona nie jest moją
mamusią! Na pomoc!”
- Świetnie.
- I ja tak umiem - wrzasnął Robbie.
- Umiem, umiem - krzyczała Betsy.
- Przykro mi, że muszę uczyć was takich rzeczy -
powiedziała DeAnne - lecz na świecie są źli ludzie.
Nie jest ich wielu, lecz należy uważać. A co by było,
gdybym naprawdę wysłała kogoś po was, ponieważ
zdarzyłby się wypadek i musiałabym wziąć któreś do
szpitala lub coś podobnego?
- Hasło - odpowiedział Stevie.
- Jak ono brzmi?
- Larwy.
- Małe, wilgotne dzidziusie muszek - krzyknął Robbie.
Oczywiście Step wymyślił to hasło.
- Cisza, Chrabąszczu, to poważne sprawy -
napomniała DeAnne. - A czy pytasz ich o to hasło?
- Nie. Nie mówię nawet, że jest jakieś hasło. Z nikim
nigdzie nie idę, dopóki nie powie „Twoi rodzice kazali
mi przekazać: Larwy”.
- Prawidłowo - pochwaliła DeAnne.
- Jeśli tego nie mówią, to są kłamcami i odmawiam
pójścia, i krzyczę, krzyczę, jeśli się naprzykrzają.
- Prawidłowo - powtórzyła DeAnne.
- Mamo? - zapytał Stevie.
- No?
- Co będzie, kiedy nikt nie usłyszy mojego krzyku?
- Nigdy nie powinieneś przebywać w miejscu, gdzie
nikt nie usłyszy twego wołania o pomoc, Stevie. Ale
proszę, nie przejmuj się tym aż tak bardzo. Jeśli
zrobisz wszystko, co do ciebie należy, ja też zrobię
wszystko, co należy do mnie, tak więc nie będzie
żadnych kłopotów. W porządku?
- Mamo, boję się tam wejść.
Wspaniale, pomyślała DeAnne. Właśnie przebrnęłam
przez katechizm prawideł o porywaczach, a dzień
zapowiada się przepełniony terrorem.
- Daj spokój, Stevie. Dr Mariner jest cudowną,
uprzejmą panią, polubisz ją z pewnością.
Dr Mariner miała zdolność uspokajania dzieciaków,
już w ciągu kilku chwil Stevie uśmiechał się do niej,
później śmiał się na całego, gdy opowiedziała kawał.
Strach jednak powrócił. Po krótkim pobycie w
dyrektorskim gabinecie dr Mariner chwyciła dłoń
Steviego i powiedziała:
- A teraz chodźmy do klasy.
Stevie wyszarpnął rękę i stanął przy DeAnne.
- Czy mama może mnie odprowadzić do klasy?
- Oczywiście, że może, jeżeli tylko zechce -
powiedziała dr Mariner. - Twoja nauczycielka nazywa
się pani Jones. To łatwe nazwisko, nieprawdaż?
- Pani Jones - powtórzył Stevie. Powtarzał nazwisko
jeszcze kilka razy, półgłosem. - Pani Jones, pani Jones.
Dr Mariner poprowadziła korowód korytarzami,
niczym doskonała przewodniczka wycieczki.
Wskazywała, gdzie mieści się przedszkole i najniższe
klasy, następnie przyprowadziła Steviego do
przedsionka, w którym obok klasy pani Jones
znajdowała się jeszcze jedna. Dla Steviego nadeszła
pora wejścia do klasy. Przylgnął mocniej do ręki
DeAnne.
- Naprawdę chcesz, żeby twoja mama, brat i siostra
weszli z tobą do klasy w pierwszy dzień? - zapytała
DeAnne.
Stevie potrząsnął gwałtownie głową.
DeAnne przesunęła Elizabeth na biodrze, po czym
kucnęła przy starszym synu.
- Czasami trzeba wypić kielich - oświadczyła.
Skinął głową. Kiedy miał trzy lata i cierpiał na
zatrucie pokarmowe, nie chciał pić zalecanego syropu,
który musiał brać, żeby spadła gorączka. Step uklęknął
przy jego łóżku, by opowiedzieć mu historię Chrystusa
modlącego się w gaju oliwnym. Czasami po prostu
trzeba wypić kielich, powiedział wtedy Step, a Stevie
wypił syrop bez dalszego biadolenia.
Tym razem też podziałało. Zmarszczył brwi i skinął
głową na znak, że rozumie. Potem odwrócił się i
przeszedł przez drzwi, które dr Mariner trzymała
uchylone. Jego krok tak bardzo przypominał krok
Stepa, kiedy tego ranka udawał, że się nie boi.
Obydwaj martwili DeAnne. W klasie natychmiast
rozległy się okrzyki: „Nowy! Nowy!” Kątem oka
dojrzała nauczycielkę, panią Jones, która bez
entuzjazmu odwracała się w kierunku Steviego.
Wówczas dr Mariner zatrzasnęła drzwi.
ROZDZIAŁ TRZECI
GALLOWGLASS
Oto firma, w której Step pracował: Ray Keene był
specem od systemów komputerowych przy UNC-
Steuben, kiedy Commodore 64 zaczął pojawiać się na
rynku. Ray połapał się od razu, że to
sześćdziesiątkaczwórka sprawi, iż komputer znajdzie
się w każdym domu w Ameryce, jeśli ktoś ruszy
głową i wypuści tani software, by ludzie mogli coś
zrobić z tym urządzeniem. Commodore’a nie
wspierało właściwe zaplecze - w opinii Raya
oprogramowanie, jakie oferowano, było kiepskie i o
wiele za drogie. Dlatego wypłynął ze Scribe’em 64,
sprzedając ów wyrób za dwadzieścia dziewięć dolców
bądź dziewiętnaście wraz z kosztem przesyłki, jeśli
zamawiało się program bezpośrednio w Eight Bits Inc.
Początkowo firmie nie wiodło się najlepiej. Już na
samym starcie brak doświadczenia Raya w interesach
omal nie zabił przedsiębiorstwa - tyle płacił za
pakowanie, że z każdą sprzedaną sztuką tracił 22
centy. Na skutek tego, po wyczerpaniu się pierwszej
tury tysiąca pudełek, przeszedł na mniejsze
opakowania, bez nadruku na zewnątrz, jedynie z
nalepką głoszącą: „Jedyny edytor tekstu, jakiego
kiedykolwiek będziesz potrzebował - $29”. W efekcie
na każdej sprzedanej sztuce zarabiał cztery dolary.
Dodatkowo zaczął sprzedawać ich więcej, rósł też
zysk na każdym pudełku, aż pewnego dnia żona
powiedziała: „Ray, straciłam dom, wszystko zostało
przejęte przez Eight Bits Inc. Albo ja wyprowadzę się,
a ze mną dzieci, albo wyprowadzi się firma”.
To właśnie wtedy Ray Keene kupił obrzydliwy
budynek przy Palladium. Początkowo, w latach
siedemdziesiątych, mieściła się tu klimatyzowana
montownia kalkulatorów, jednak już od kilku lat
świeciła pustkami. Właściciel odsprzedał Rayowi
architektoniczne straszydło za cenę wskazującą, że jest
zadowolony z pozbycia się dokuczliwego balastu. Ray
założył nową instalację elektryczną, połowę
przestrzeni zajmowanej przez halę produkcyjną
podzielił na biura. Budynek nie miał okien, a miejsce
było brzydkie, jednak wszyscy pracownicy firmy,
których liczba wówczas nie przekraczała dziesięciu
osób, szczęśliwi byli, iż mają tyle wolnego miejsca, i
pokochali swój zakład, jak mama kocha brzydkie
dziecko.
Kiedy Step przybył na przesłuchanie sześć tygodni
wcześniej, w każdej twarzy dostrzegał wigor i
podniecenie. Lecz tego pierwszego dnia pracy doszło
coś nowego. Ray Keene przemeblował biuro od
ostatniego razu, kiedy gościł w nim Step, w sposób
sugerujący, że Ray zaznajomił się z książką o potędze,
która w zeszłym roku dominowała na listach
bestsellerów. Ray zasiadał za masywnym biurkiem w
wygodnym fotelu bujanym, podczas gdy pozostałe
krzesła w gabinecie, na których musieli siadać goście,
były twarde, za niskie, niewygodne. Można było
odnieść wrażenie, że siedzi się na skraju, ponieważ
siedziało się na nim faktycznie.
- Nie będzie pan składał żadnych raportów przede mną
- poinformował go Ray. - Mianowałem Dicky’ego
Northangera wiceprezesem do spraw efektywnego
wykończenia produktów, przed nim pan będzie
odpowiadał, dla mnie jedynie sporządzał sporadyczne
sprawozdania. Wkrótce zatrudnimy panu asystenta, na
razie jednak wszystkie instrukcje całego naszego
oprogramowania będą przechodzić przez pana ręce,
Dicky będzie musiał je zaaprobować.
Dicky Northanger zajmował się wszystkimi
podręcznikami oprogramowania. Jego pierwszego
zatrudnił Ray Keene. Byli teraz dobrymi kumplami,
każdego niedzielnego popołudnia chodzili wspólnie po
„New York Timesa” do księgarni. Był towarzyski,
przysadzisty, w średnim wieku, prawdopodobnie
najstarszy pracownik firmy, Step nie miał nic
przeciwko składaniu przed nim raportów. Oczywiście
Ray nie mógł wysłuchiwać raportów wszystkich
pracowników, lecz firma obecnie zatrudniała tylko
dwadzieścia pięć osób i wyglądało dziwnie w
przedsiębiorstwie tych rozmiarów, że Step miał się nie
kontaktować z szefem inaczej niż za pośrednictwem
pisemnych sprawozdań.
Po półgodzinnym spotkaniu z Rayem na osobności,
chwili fizycznej niewygody, przeszli bezpośrednio na
zebranie personelu, gdzie objaśniono zasady nowego
planu naprawczego, a na końcu, przy okazji, Step i
jeden facet z działu artystycznego zostali
przedstawieni jako nowi pracownicy. Przedstawiał ich
Dicky; Step był nieco zmieszany, gdy ten rozwodził
się w wielkich słowach nad geniuszem Stepa
objawionym przy programowaniu Hacker Snacka - a
później, co zażenowało Stepa w większym stopniu,
wyraźnie dał wszystkim do zrozumienia, że Step tylko
przed nim ma składać raporty i chociaż musi mieć
dostęp do wszystkich programistów na każdym
poziomie prac nad oprogramowaniem, nie jest niczyim
zwierzchnikiem i nikomu nie wolno pytać go o poradę
dotyczącą programu. Step miał jedynie pisać
podręczniki instrukcji.
Następnie przeszedł na spotkanie z Bobem,
wiceprezesem do spraw finansów - był księgowym,
dopóki w Eight Bits Inc. nie nastąpił gwałtowny
napływ pracowników, najwidoczniej w ostatnich
sześciu tygodniach. Twarz miał pociągłą, ogorzałą od
wiatru, na nogach kowbojskie buty. Kiedy mówił,
bardziej się zwracało uwagę na jego nosowy teksański
akcent niż południowe przeciąganie wyrazów.
Pierwszą rzeczą, jaką uczynił, było podsunięcie
Stepowi pod nos dwustronicowej umowy do
podpisania.
- Cóż to takiego? - zapytał Step, jako że podpisywał
już umowę o pracę.
- Zgoda na dochowanie tajemnicy służbowej -
poinformował go księgowy kowboj. - Standardowa
procedura.
Step przejrzał wnikliwie dokument, mimo że Bob
szeleścił papierami, by wykazać zniecierpliwienie tym,
że zabiera mu się zbyt dużo czasu. Oczywiście okazało
się, że dokument zawiera wiele dziwnych ustępów.
- Ten kontrakt wykupuje moje prawa do wszystkiego,
czego dokonam w programowaniu do końca życia -
powiedział.
- Hm, nie tak do końca - rzekł kowboj Bob.
- Właśnie wracam z zebrania, na którym omówiono
moje całkowite wyłączenie ze wszystkich prac nad
oprogramowaniem tutaj w Eight Bits.
- Eight Bits Inc.
- Dlaczego więc miałbym podpisywać kontrakt,
przelewający na Eight Bits Inc. wszelkie prawa do
oprogramowania, jakie stworzę, pracując tutaj?
Przecież nie mam tu w ogóle programować, no nie?
- Ach, znowu ten Dicky - westchnął Bob. - Spala go
zazdrość, bo chociaż przybyłeś do nas, by pisać
instrukcje, każdy wie, że jesteś najlepszym
programistą, jaki kiedykolwiek przekroczył nasze
progi, upewnia się zatem, że wszyscy wiedzą, kto jest
czyim szefem. Po prawdzie Ray i ja spodziewamy się,
że będziesz w pewien sposób kontrolował jakość
całego software’u, gdyż Dicky nie jest aż tak dobrym
programistą, dokonuje takich poprawek, po których
programy ukazują się na rynku z błędami. Czasami.
To tak między nami, oczywiście.
- Dicky zakazał stanowczo, by ktokolwiek prosił mnie
o radę dotyczącą programowania - powiedział Step.
- No tak, cóż, po prostu nie przypominaj mu o tym, to
wszystko, czego ja i Ray po tobie oczekujemy.
- Innymi słowy dajesz mi do zrozumienia, że poza
pisaniem instrukcji mam być kontrolerem jakości, tyle
tylko że nie mogę przyznać się przed bezpośrednim
przełożonym, że to właśnie robię? Wszystkie moje
działania mają odbywać się za jego plecami?
- Dlatego płacimy ci trzydzieści tysiączków rocznie,
przyjacielu.
- A tymczasem mam przekazać zgodnie z umową
każdy pomysł Eight Bits... Inc.? Dlaczego po prostu
nie wszystko, czego dokonałem w związku z
oprogramowaniem w firmie?
- Ten kontrakt stanowi warunek zatrudnienia, Step -
rzekł Bob. Wciąż wydawał się towarzyski i łagodny,
lecz gdyby znajdowali się w westernowym saloonie,
ton jego głosu przepędziłby na ulicę połowę klientów,
obawiających się przetrącenia nosa połamanym
krzesłem.
- Na mocy tej ugody, jeśli kiedykolwiek zechciałbym
opuścić przedsiębiorstwo, nie mógłbym nigdy
konkurować z Eight Bits Inc.
- Nasz prawnik powiedział, że to naprawdę niezły
pomysł.
Kiedy dojechali do Eight Bits Inc., Step odchylił się do
tyłu i ucałował Steviego na pożegnanie, a choć
chłopiec był w wieku, w którym pocałunki rodziców
nie są specjalnie mile widziane, tym razem nie
wybrzydzał. W czasie gdy Step obdarzał Robbiego i
Elizabeth tradycyjnym hałaśliwym cmoknięciem,
DeAnne zerknęła na jednopiętrowy budynek z
czerwonej cegły, w którym Step miał teraz spędzać
mnóstwo czasu.
Była to jedna z tych obrzydliwych, płaskodachych
konstrukcji, które wznoszone są przez firmy niezbyt
zasobne w fundusze, a potrzebujące dachu i ścian.
Prawdę mówiąc, był to dobry znak, sugerujący, że
właściciel nie należy do szefów opanowanych przez
iluzję własnej wielkości, wydających pieniądze
przedsiębiorstwa za pierwszy hit programowy na
niepotrzebne błyskotki, znaczące niewiele w czasie
bessy na rynku. Gdybyśmy tylko byli tacy rozważni,
pomyślała DeAnne, kiedy zaczęły napływać pieniądze
za Hacker Snacka. A tak roztrwonili je praktycznie na
nic. Doktor filozofii to było coś. Również pomaganie
rodzinie. Także prototyp odtwarzacza VCR, do
którego w Steuben w Karolinie Północnej nie mogli
wypożyczyć pasujących kaset.
- Pa, Rybia Damo - pożegnał się Step.
- Powodzenia, Gałganiarzu - odpowiedziała DeAnne.
Obserwowała, jak odchodzi w stronę budynku.
Kroczył śmiało, niemal beztrosko. Zawsze lubiła
patrzeć na niego. Emanował naturalną pewnością
siebie, niczym akwizytor wyćwiczony w
wyczynowym chodzie. Tym razem jednak wiedziała,
że jego rezon jest kłamstwem. Już samo wejście do
tego budynku oznaczało upadek Stepa, na przekór
faktowi, że szefowie Eight Bits Inc. byli uradowani, iż
sam Step Fletcher ubiega się o pracę u nich. Sam ten
fakt, że byli pod wrażeniem, przekonywał Fletchera,
jak nisko się stoczył: pracował teraz w tego rodzaju
firmie, w której nikt by nie pomyślał, że zdobędzie
pracownika o kwalifikacjach zbliżonych do jego.
- Czy się spóźnię, mamo? - zapytał Stevie.
Step zniknął już w czeluści budynku, nie było
powodu, by dłużej zwlekać. DeAnne wrzuciła bieg i
zjechała z pobocza na Palladium Road.
- I tak byś się spóźnił, choćby nie wiem co -
powiedziała. - Musimy odwiedzić gabinet dyrektorki i
wpisać cię na listę.
- A więc wejdę do klasy na oczach wszystkich.
- Może się zdarzyć, że drzwi będą z tyłu klasy -
powiedziała DeAnne. - Wtedy będziesz za wszystkimi.
- Ja nie żartuję, mamo.
- Masz pietra, to zrozumiałe - pocieszyła go. - Lecz
dyrektorka jest naprawdę miła i z pewnością wybrała
ci cudownego nauczyciela.
- A nie mógłbym zobaczyć dziś tylko pani dyrektor, a
jutro przyjść do szkoły na normalną godzinę?
- Stevie, inne dzieci i tak zauważą, że jesteś nowy. A
jeśli pokażesz się dopiero jutro, skąd będziesz
wiedział, gdzie siedzieć? Staniesz i poczujesz się
idiotycznie. Jak przyjdziesz dzisiaj, od razu przydzielą
ci miejsce, a wszyscy wytłumaczą ci rzeczy, o których
powinieneś wiedzieć.
- Mimo to...
- Stevie, prawo wymaga, żebyś znalazł się w szkole.
- Rany - wtrącił Robbie. - Pójdziesz do więzienia, jeśli
pozwolisz Steviemu zostać w domu?
- Niezupełnie. Lecz w naszej rodzinie przestrzegamy
prawa.
- Tata nie przestrzega - upierał się Robbie. - Zawsze
prowadzi za szybko.
- Wasz ojciec uważa, że wszystkie znaki oznaczają
„plus minus dziesięć mil na godzinę”.
- Zamkną tatę w więzieniu? - Robbie był ciekawy.
- Nie, ale mogą mu zabrać prawo jazdy.
- Już to prawie kiedyś zrobili, no nie? - odezwał się
Stevie.
Orson Scott Card 004 Inne 008 Zagubieni chlopcy, Page 3 of 47
3
- Jak sobie chcecie. Jestem tu po to, żeby pisać
podręczniki, nie by pracować nad software’em.
Pomogę przy kontroli jakości, jeśli Ray tego ode mnie
wymaga, chcę jednak pływać po otwartym morzu, a
nie kryć się jak jakiś szpicel. Nie podpiszę też tego
kontraktu, jeśli nie zostanie sporządzony od nowa z
uwzględnieniem zmian w klauzuli dotyczącej
niekonkurencyjności. Chcę, by ograniczała się do
jednego roku. Chcę też, by uwzględniono wszelkie
moje prawa do software’u napisanego uprzednio,
przed przybyciem do waszej firmy, jak też do
programów napisanych po ewentualnym opuszczeniu
Eight Bits Inc.
- Nie ma mowy - zaoponował Bob.
Step powstał. Kolana mu drżały i czuł się nieco słabo,
wiedział jednak, że w żadnym razie nie może podpisać
takiego kontraktu.
- Dopiero co przeprowadziłem się z rodziną do
Steuben na mocy umowy, która nic o czymś takim nie
wspominała. Co się tyczy mnie, ten dokument
oznacza, że wyłamaliście się z postanowień
pełnoprawnej umowy. Zatem jeśli wasz prawnik nie
poprawi tego dokumentu, porozmawia sobie z moim
prawnikiem na temat zwrotu kosztów przeprowadzki,
kosztów powrotu, a także, jeśli sąd wyrazi zgodę, a
myślę, że wyrazi, wyciągnę od was roczną odprawę.
Macie mój numer telefonu.
Step nie mógł uwierzyć, że oznacza to pożegnanie z
pracą, a była dopiero jedenasta rano, w pewien
szczególny sposób ulżyło mu jednak. Scena w biurze
Raya i wystąpienie Dicky’ego na zebraniu personelu
obudziły w Stepie taką obawę dotyczącą przyszłości w
tym miejscu, że posiadanie wymówki do zerwania z
firmą sprawiło mu przyjemność. Jednak jego śmiała
przemowa o tym, co mógł dlań wyciągnąć prawnik,
była tylko czczą gadaniną. Nawet gdyby wszystko
układało się zgodnie z planem, sprawa sądowa mogła
się przeciągać aż do chwili, w której od dawna mieliby
problemy finansowe. Nie chodziło jedynie o oddanie
w zastaw hipoteczny domu w Vigor i koszty
przeprowadzki. Chodziło o fakt, że mieli zamiar z
honorarium pokryć tej jesieni wszystkie zaległe
zeszłoroczne podatki, obecnie byli poważnie zadłużeni
w IRS i nawet plajta nie wydobyłaby ich z tego.
Porzucenie tej pracy byłoby tak druzgoczącym ciosem,
że musieliby prawdopodobnie zmykać z powrotem do
Orem w Utah, by mieszkać w suterenie u rodziców
DeAnne, gdy tymczasem IRS licytowałby cały ich
majątek.
Mimo to fajnie było zdążać w kierunku drzwi gabinetu
Boba.
- Zaczekaj no, Step - zabrzmiał głos księgowego.
Step odwrócił się na pięcie. Wiceprezes do spraw
finansów sięgał do szufladki biurka, skąd wydobył
kolejny dokument.
- Skoro nie podoba ci się tamten papier, popróbuj się z
tym, zanim nas opuścisz i będziemy musieli zaskarżyć
cię o niewywiązanie się z umowy.
Step wrócił i wyciągnął dokument z dłoni Boba.
Przeczytał go bez siadania na krześle. Ku swemu
niedowierzaniu miał przed sobą wersję, która mogła
być napisana wyłącznie dla niego - uwzględniała
poprzednie prace Stepa, uwzględniała programowanie
na komputerach, dla których Eight Bits Inc. nie
wydawało software’u, natomiast klauzula o
niekonkurencyjności precyzowała dokładnie jeden rok.
- Mieliście to już napisane - rzekł Step.
- No - odpowiedział kowboj Bob.
- Dlaczegóż to odgrywałeś komedię z tamtym
dokumentem?
- Ponieważ mogłeś go podpisać. - Bob wyszczerzył
zęby. - Taki jest biznes, Step.
Step stał nieruchomo, patrząc mu w oczy, tocząc
wewnętrzny spór na temat, czy chciałby mieszkać na
wspólnej planecie z tym człowiekiem, a co dopiero
pracować wspólnie.
- Wyszliśmy naprzeciw każdej twojej obiekcji, Step. -
Bob szturchnął go.
- Zastanawiam się po prostu, czy w tej szufladce nie
znajduje się jakiś inny dokument.
- Znajduje. Jest na nim numer telefonu naszego
prawnika. Czyż nie wyrażam się delikatnie, Step?
Podpis albo pozew.
- A niech to, Bob, czy tak rozmawiasz ze wszystkimi
chłopakami?
- Spójrz na to inaczej, Step. Nie będziesz pracować ze
mną. Jedyna rzecz, jaką o mnie będziesz wiedział, to
to, że podpisuję dla ciebie czeki z wynagrodzeniem. A
kiedy dostaniesz już kilka, na pewno mnie polubisz.
Jesteś teraz wkurzony, ale to minie, za sześć miesięcy
pójdziemy może na piwo, by się pośmiać z tego, jaki
zdenerwowany byłeś pierwszego dnia.
- Nie piję - powiedział Step.
- No tak, zapomniałem, jesteś mormonem - rzucił Bob.
- No to ten pomysł odpada. Jednakże kiedy patrzę na
ciebie, powiedziałbym, że nigdy nie wybaczysz mi bez
pomocy kilku szklanek piwa.
Powiedział to z takim błyskiem w oku, że Step nie
mógł powstrzymać uśmiechu. Tak więc Bob wiedział,
że jest z niego kawał sukinsyna i nie przejmował się
tym zbytnio. Cóż, Bob, wiem, że jesteś sukinsynem, ja
też o to zbytnio nie dbam.
Step położył papier na blacie, podpisawszy go
uprzednio, i wyszedł.
Dochodziło południe i chociaż miał przypuszczalnie
teraz odnaleźć Dicky’ego i dowiedzieć się, gdzie
znajduje się jego gabinet, potrzebował postać przez
chwilę na zewnątrz budynku i zdecydować, czy
powinien wrzeszczeć, płakać, czy się śmiać.
W drodze na zebranie personelu zauważył korytarzyk
prowadzący do drzwi północnego skrzydła budynku -
Dicky wspomniał mimochodem, że każdy pracownik
używał tamtych drzwi, gdyż wiodą one na parking.
Tam teraz podążył Step.
Sceneria na zewnątrz nie była taka miła - po prostu
wąski parking, wysoka siatka zwieńczona drutem
kolczastym, dalej zarośnięte pastwisko, gdzie
jedynymi stworzeniami skubiącymi trawę były stare
opony i lodówka z wyrwanymi drzwiami. Mercedes
Raya stał na jedynym zarezerwowanym miejscu na
parkingu, bezpośrednio naprzeciwko drzwi do
budynku. Step poczuł nagłą potrzebę odlania się na
opony niczym pies, zadowolił się jednak zwyczajnym
wyobrażaniem sobie tego.
W ciągu ostatnich pięciu lat byłem wolnym
człowiekiem, powiedział do siebie, nie pracowałem
dla nikogo. Żyjąc ze studenckich kredytów, uczyłem
się programowania na Atari, by zwyczajnie zapomnieć
o historii, a skończyło się na tym, że zmajstrowałem
program, który dał przyjemność wielu ludziom, przez
co w ciągu półtora roku wzbogaciłem się o jakieś sto
tysięcy dolarów. Wszystkie te pieniądze przepadły,
zalegam z podatkami, których nie mogę spłacić, przed
chwilą podpisałem kontrakt na pracę w
przedsiębiorstwie z bizantyjską polityką wewnętrzną,
właścicielem śniącym o potędze, wiceprezesem do
spraw finansów sądzącym, że bycie biznesmenem
oznacza rolowanie każdego, kto na to pozwoli,
nadzorcą niekompetentnym do tego stopnia, że chcą,
bym patrzył mu na ręce, ale bez jego wiedzy.
Wszystko za trzydzieści tysięcy dolarów rocznie. Dwa
tysiące pięćset na miesiąc. Oto cena za moją duszę.
Sprawa nie przedstawiała się jednak gorzej niż w
przypadku jego ojca na przestrzeni lat. Kompania
reklamowa padła, kiedy ojciec nie mógł już dłużej jej
ciągnąć. Mimo to nie chciał ogłosić bankructwa,
spłacał powoli wszystkie długi, co zabrało mu dziesięć
lat, w którym to czasie powrócił do szkoły, zdobył
tytuł magistra, przez pewien okres nauczał w San Jose,
skończył zaś pracując dla Lockheeda, obmyślając
programy treningowe dla operatorów wyrzutni. Gdyby
ojciec miał kiedykolwiek choć połowę tych pieniędzy,
które ja zarobiłem w zeszłym roku, zapewniłby sobie
wolność do końca dni. Trzymałby pieniądze w banku
na czarną godzinę. Ja je wydałem, jakbym myślał, że
zawsze będą płynąć szerokim strumieniem. I oto
jestem w punkcie, w którym znajdował się też mój
ojciec, przez te wszystkie lata w Lockheedzie,
przyjmując rozkazy od dupków i zarywając weekendy
w sklepie z aparatami fotograficznymi w Hillsdale
Mall. Nie słyszałem od niego słowa skargi, jedynie
przeprosiny skierowane pod adresem matki, kiedy
musiała wrócić do pracy sekretarki w szkole
publicznej.
Dlatego podpisałem kontrakt, Step zdał sobie sprawę.
Żebym nie musiał tymi samymi słowami przepraszać
DeAnne.
A jeśli nie znajdę sposobu na zdobycie jakichś
dodatkowych funduszy w ciągu roku, IRS z pewnością
postawi nas w podobnej sytuacji - tak czy inaczej.
Niepokój, desperacja, pamięć o porażkach ojca -
wszystko to przepływało przez niego i paliło w gardle,
pomyślał: Jeśli wezmę to zbytnio do siebie, moje
emocje będą wypisane na twarzy, kiedy wrócę do
środka. Przełknął ślinę i odetchnął głęboko, wolno,
siląc się na spokój.
Ktoś otworzył za nim drzwi i wyszedł. Step z początku
nie odwracał się, na wpół przestraszony i na wpół
ogarnięty nadzieją, że to kowboj Bob albo nawet Ray
Keene we własnej osobie, martwiący się o niego,
chcący poprawić mu nastrój.
Tymczasem był to jakiś dzieciak, sprawiający
wrażenie, jakby nie opuścił jeszcze szkoły średniej,
który odszedł kilka jardów dalej i zapalił papierosa.
Zaciągnął się głęboko, wolno wypuszczał kłęby dymu
w postaci zgrabnych kółek.
- Ile czasu ci zabrało, żeby się tego nauczyć? - zapytał
Step.
Dzieciak odwrócił się w jego stronę. Na nosie miał
osadzone okulary o potężnych szkłach w czarnej
oprawce, przez co oczy zdawały się pływać w słoiku z
formaliną.
- Wydmuchuję kółka, odkąd mama mnie nauczyła,
kiedy miałem dziesięć lat.
- Twoja mama nauczyła cię puszczać kółka z dymu?
Kiedy miałeś dziesięć lat?
Dzieciak się zaśmiał.
- To kraj tytoniu, panie Fletcher, a wszyscy, którzy
mnie otaczają, są ludźmi tytoniu. Kiedy byłem
bachorem, mama zwykła puszczać dym prosto w moją
twarz, gdy dorosłem miałem zatem pojęcie, jaka jest
różnica miedzy tanim zielskiem z papierosów
Reynoldsa a dobrym towarem w E&Esach.
Step miał nadzieję, że jego dreszcz nie został
zauważony. Kiedy wraz z DeAnne polowali na
mieszkanie, musieli wyeliminować z planów całe
wschodnie obrzeże miasta, gdzie Eldredge & Emerson
Tobacco Company wypełniała powietrze odorem
smoły i nikotyny. Człowiek czuje się w takim miejscu,
jakby utkwił na zawsze w windzie z pasażerem, który
tuż przed wejściem do niej zgasił papierosa.
Jaki interes widzieli mormoni w przybyciu do kraju
tytoniu? Szczególnie gdy DeAnne tak była uczulona
na dym, że przyprawiał ją o wymioty, nawet kiedy nie
była w ciąży. Idea wydmuchiwania dymu w twarz
dziecka zdenerwowała Stepa. Są rzeczy, których się po
prostu nie robi z dziećmi, jeśli ma się odrobinę
przyzwoitości. Nauczanie dziesięciolatka
wydmuchiwania kółek...
- Nie chcę wyglądać jak jakiś drętwy fanatyk czy ktoś
taki, panie Fletcher, jednak myślę, że Hacker Snack
jest najlepszą grą na Atari, jaką kiedykolwiek
zrobiono.
- Dzięki - odparł Step.
- Oczywiście, pana podprogramy AI są pierwsza klasa.
- AI? - zapytał.
- No, wie pan, sztuczna inteligencja.
- Wiem, co oznacza AI - odpowiedział Step. - Po
prostu nie mogę przypomnieć sobie, żebym próbował
kiedykolwiek zaadaptować ją do gry.
- Mam na myśli, no wie pan, sposób, w jaki bandyci
kierują się na gracza - rzekł. - Inteligentne programy
komputera. To zbyt łatwe do przewidzenia. Z
łatwością można uniknąć ich strzałów, póki gracz nie
ginie zniszczony czystą szybkością. Uwielbiam
rozkwaszać bandytów na śmierć.
- Wielkie dzięki.
- Nie, naprawdę, uwielbiałem tę grę, szkoda tylko, że
nie sprawił pan, żeby bandyci poruszali się w sposób
przypadkowy, żeby gracz nie połapał się, że do niego
mierzą. Tak by się nigdy nie miało całkowitej
pewności, dokąd idą. Wtedy można by spokojnie
grywać na wyższych poziomach, nie musiałby pan
nigdy umieszczać tego zabójczego poziomu trudności,
gdzie nie można po prostu prześcignąć pogoni.
- Nie istnieje żaden zabójczy poziom trudności -
zaprzeczył Step.
- Naprawdę?
- Wystarczy znaleźć tylne wyjścia ze wszystkich
pomieszczeń.
Teraz z kolei dzieciak wyglądał na zbitego z tropu.
- Tylne wyjścia?
- Hacker Snack to nie gra arkadowa, to puzzle -
wyjaśnił Step. - Tylko nie wmawiaj mi, że próbowałeś
prześcignąć tych małych skurczybyków na każdym
poziomie?
- W ten sposób doszedłem do pół miliona punktów -
powiedział chłopiec.
- To najmniej prawdopodobna rzecz, o jakiej
słyszałem. Powinieneś zmienić się w mokrą plamę
przed zdobyciem dwudziestu tysięcy punktów. Musisz
mieć refleks nietoperza.
Dzieciak wyszczerzył zęby.
- Jestem najlepszym cholernym specem od wideo,
jakiego pan kiedykolwiek spotka - powiedział. - Musi
mi pan pokazać to tylne wyjście.
- Ty z kolei pokażesz mi, co ma znaczyć ta
przypadkowość.
- Wejdźmy do środka. Na jednej z maszyn właśnie
odpaliłem tę gierkę, tak na wszelki wypadek, gdyby
się pan pojawił.
- Masz tu Atari?
- Hej, żadna dusza nie wątpi, że Atari jest dziesięć
razy lepsze niż „komodorek”. Jedynym powodem, dla
którego piszemy oprogramowanie dla
sześćdziesiątkiczwórki, są miliony sprzedawanych
sztuk, podczas gdy Atari wciąż kosztuje straszne
pieniądze, co oznacza, że nikt go nie kupuje.
Step podreptał za nim do budynku.
- Jak to się stało, że wyszedłeś na zewnątrz zapalić? -
zapytał. - Zauważyłem ludzi palących w biurach.
- Nie w moim - rzekł dzieciak. - Nikomu nie pozwolę
palić przy komputerach. To je paskudzi. Jak wylana
cola.
Dzieciak nie pozwalał nikomu palić w pobliżu
komputerów?
- Jak się nazywasz? - zapytał Step.
- Rodzice wołają na mnie Bubba, przy chrzcie
dostałem Roland McIntyre, natomiast sam myślę o
sobie jako o Saladynie Gallowglassie. - Spojrzał przez
ramię na Stepa i uśmiechnął się szeroko. - Grał pan
kiedyś w D&D?
- Brat próbował mnie kiedyś nauczyć Dungeons and
Dragons, lecz po pięciu godzinach gra wciąż się nie
rozkręciła.
- W takim razie cienki z niego władca smoków, jeśli
chce pan znać moje zdanie, bez obrazy oczywiście,
skoro to brat. Dobry władca smoków w ciągu pół
godziny wciągnie pana w grę, tak że poczuje się pan
jak w filmie. Prawie. A to jest pana biuro, tak przy
okazji.
Pomieszczenie było puste. Wiedzieli, że przyjeżdża, a
nie wnieśli nawet zwykłego biurka.
- Przynieśli tu biurko, ale kazałem im je zabrać -
powiedział Bubba Roland Saladyn Gallowglass. -
Powiedziałem im, że nie jest pan tu po to, by pisywać
banalne liściki do siostrzenic i siostrzeńców, bo to
pasuje raczej starym pannom. Ma pan tworzyć
podręczniki oprogramowania, potrzebne jest więc
pełne komputerowe wyposażenie, w komplecie z
edytorem tekstu i przynajmniej po jednym z
komputerów, dla którego produkujemy software. Tak
wiec po południu zbudują tu małą komputerową
centralkę, jak ta u mnie. Oto moje biuro. Należy też do
pana, jeśli nie ma pan nic przeciwko, dopóki nie
urządzą panu własnego.
Step wkroczył do raju komputerowego maniaka. Dwa
kontuary o wysokości biurka biegły wzdłuż obu ścian
pomieszczenia, a nad nimi kilka półek. Dolna półka
dźwigała monitory do pół tuzina komputerów, górna
natomiast książki, gazety i rzędy dyskietek. Sam
kontuar zapchany był „komodorkami”, przewijało się
też kilka VIC-ów, jeden TI, RSCC, a nawet mizerny
Timex. Prócz tego wysłużony monochromatyczny Pet,
używany najwidoczniej jako edytor tekstu. Był także
Atari, z Hacker Snackiem puszczonym w trybie
demonstracyjnym. Tyle tylko że demo powinno
pokazywać pierwszy poziom, nie zaś dwudziesty.
- Złamałeś kod - zauważył Step.
- Lubię wykorzystywać tę grę jako oszczędzacz
ekranu, ponieważ wszystko się w niej porusza. Lecz
dwudziesty poziom ma najfajniejsze kolory.
- Ale to było zabezpieczone przed kopiowaniem
siedmioma pieczęciami!
- No cóż, dziesięć minut zajęło mi rozgryzienie
schematu, później godzinę, by rozmontować kod. -
Bubba Roland Saladyn Gallowglass wyglądał na
dumnego z siebie, Step nie mógł się z nim nie zgodzić.
Step był całkiem niezłym programistą, lecz ten
dzieciak należał do prawdziwych hakerów, był
dziecięcym geniuszem od kodów. W jakiś też sposób
zdołał zdobyć wystarczający autorytet w Eight Bits
Inc., żeby kazać przemodelować biuro Stepa.
- A propos, czym się tu zajmujesz? - zapytał Step.
- Ech, po prostu wałęsam się po kątach, programując
trochę. Tak naprawdę powinienem być na studiach,
lecz lawiruję między semestrami.
- Wiosenna przerwa?
- Tak, trwa już prawie rok. Próbowałem uczyć się o
komputerach, ale oni wbijali mi do głowy COBOL-a,
nie do wiary! Bez FORTRAN-u nie mogłem dostać
zaliczenia. To tak, jakby kazali komuś w szkole
medycznej wkuwać anatomię dinozaura. W weekend
jedziemy paczką na koncert Davida Bowiego do
Richmond. Zabierze się pan z nami?
Mile połechtany tym zaproszeniem Step musiał
odmówić.
- Wciąż się rozpakowujemy, bardziej mi też
odpowiada staroświecki amerykański rock and roli.
Bowie trąci mi dyskoteką.
- Gdzie tam, ma to już za sobą. Tak jak i błyskotki.
Teraz jest punkiem.
- Hm, no tak...
- Myślę o moim bohaterze z D&D, no wie pan,
Saladynie Gallowglassie. Wyobrażam go sobie
wyglądającego jak David Bowie. Albo jak Sting.
- Sting? - zdziwił się Step.
- Ten z Police - wyjaśnił dzieciak. Kiedy Step wciąż
nie okazywał, że sobie przypomina, dzieciak
potrząsnął głową i kontynuował. - Z tego, co
zrozumiałem, zajmie się pan czymś przypominającym
kontrolę jakości?
- Z tego, czym Dicky uraczył mnie z rana -
odpowiedział Step - wynika, że muszę go prosić o
rozpięcie rozporka, kiedy zechcę się odlać.
Dzieciak zachichotał.
- Dicky to stary pierdoła. Nie, Ray powiedział mi, że
jest pan cennym nabytkiem. Jedynym sposobem, w
jaki mógł namówić Pierdołę, żeby pana zatrudnił, była
obietnica zmuszenia pana do niewtrącania się do
programowania, w rzeczywistości jednak pragnie, by
maczał pan palce we wszystkim. Uważa pana za
największego komputerowego arcymaga we
wszechświecie.
- No cóż, nie jestem nim - powiedział Step. - Jestem
historykiem, który w wolnym czasie nauczył się
programować.
- Wszyscy dobrzy programiści są samoukami,
przynajmniej na rynku komputerów domowych -
stwierdził dzieciak.
- Hej, jak mam właściwie zwracać się do ciebie?
- Nazywają mnie tutaj Roland, pan chyba też powinien
- odparł chłopak.
- Co ty byś jednak wolał?
Wyszczerzył zęby.
- Jak już powiedziałem, myślę o sobie jako o
Saladynie Gallowglassie.
- Więc Gallowglass jest w porządku, czy też brzmi to
zbyt formalnie?
- Gallowglass jest okej, panie Fletcher.
- Mów mi Step.
- Miło mi, Step.
- Czy mogę zapytać, ile masz lat?
- Dwadzieścia dwa.
- A jeśli jesteś zwykłym, przeciętnym programistą, jak
to się dzieje, że Ray Keene zwierza ci się z rzeczy, o
których nic nie mówi Dicky’emu?
- Chyba dlatego, że zna mnie dłużej. Zwykłem
wałęsać się koło domu Raya i uczyć programowania
na jego Commodore Pet. Miałem wtedy, tak mi się
zdaje, szesnaście lat.
Zaświtało Stepowi: w żadnym z wywiadów i zebrań
nikt nigdy nie wspomniał o istnieniu tego cudownego
dziecka, nikt też nie wyjaśnił, kto zakodował
oryginalny software, który zapracował na mercedesa
Raya Keene’a i jego luksusowe biuro.
- To ty napisałeś Scribe’a 64, nie zaprzeczaj?
Gallowglass uśmiechnął się szelmowsko.
- Każdą jego linię - odparł.
- Założę się, że ciągle pracujesz nad upgrade’ami.
- Pracuję obecnie na sześćdziesięcioczteroznakowym
ekranie - powiedział. - Muszę używać wirtualnej
pamięci ekranu i mapowania znaków w tle, idzie mi
wcale nieźle. Mam pomysł na użycie pamięci znaków
jako wirtualnej pamięci ekranu, gdyż oznacza to, że
nie wykorzystuję RAM-u na mapowanie.
- Za mało wiem o sześćdziesięcioczterobitowej
architekturze, by zrozumieć, o czym mówisz -
przyznał się Step. - Mam nadzieję, że nie jestem zbyt
wścibski pytając - skoro jesteś osobą, która stworzyła
Scribe’a 64 - dlaczego jeszcze nie jesteś wiceprezesem
czegoś?
- Ray troszczy się o mnie - odpowiedział Gallowglass.
- Robię więcej kasy niż Bóg, ale nie mam w sobie
żyłki kierowniczej.
- Pewnego dnia z chęcią się dowiem, ile zarabia Bóg -
rzekł Step.
- Pewnego dnia może ci powiem. - Gallowglass
wyszczerzył zęby w uśmiechu. - A co z tobą? Masz
dzieci?
- Trójkę. Czwarte jest w drodze.
- Ile mają lat?
4
Orson Scott Card 004 Inne 008 Zagubieni chlopcy, Page 4 of 47
- Stephen niemal osiem, Robert blisko pięć, Elizabeth
dwa, a najmniejsze pięć miesięcy poniżej zera.
- Mówię ci, świetnie się z dziećmi dogaduję -
pochwalił się Gallowglass. - Jeśli zechcesz kiedyś,
żebym zaopiekował się dziećmi, daj znać.
- W porządku. Programista, który zarabia więcej
pieniędzy niż Bóg, a ja mam go prosić, by siedział
przy moich dzieciakach?
- Nie żartuję, naprawdę uwielbiam malców, bywa, że
czasami czuję się samotny.
- Nie mieszkasz z rodziną?
- Tato mnie nienawidzi - odparł Gallowglass. -
Mieszkam sam.
- Nienawidzi cię? Daj spokój.
- Serio, zawsze mi to powtarza, kiedy wracam do
domu. Otwieram drzwi, a on mówi: „Cholera, jak ja
cię nienawidzę! Musisz ciągle wracać?” Mama jest w
porządku. Hej, jesteśmy przecież tylko dobrą starą
rodziną południowców.
- Wybacz, nie chciałem być nachalny i w ogóle -
powiedział Step.
Gallowglass śmiał się.
- Dawno już nie widziałem, jak dorosły mężczyzna się
czerwieni.
Co za biedny dzieciak, pomyślał Step. Słodki,
wspaniały, miły dzieciak, nie wystarczy, że nienawidzi
go ojciec, nie wystarczy, że matka wydmuchiwała mu
dym w twarz, na domiar wszystkiego wykorzystują go
ludzie, którym ufa bez granic. Nie mój interes, wiem,
lecz ten dzieciak powinien przynajmniej mieć pojęcie,
że istnieją inne możliwości.
- Pozwól, że ci coś powiem - rzekł Step. - Różnica
między honorarium a premią jest taka, że honorarium
należy ci się zgodnie z prawem nawet po tym, jak
opuścisz firmę, natomiast premia to zwykły
podarunek; jeśli Ray poczuje niechęć obdarzenia cię
nim, to twój pech.
Gallowglass przyglądał mu się beznamiętnie poprzez
swoje butelkowe soczewki.
- Po prostu sądziłem, że powinieneś zwrócić na to
uwagę - ciągnął Step. - Na wypadek gdybyś chciał
kiedyś napisać kolejny software. Może się zdarzyć, że
następnym razem wymienią gdzieś w podręczniku
twoje nazwisko. To coś, czego my, programiści, nie
mamy w nadmiarze - pochwała za to, co robimy.
- Twoje nazwisko umieszczono w Hacker Snacku -
zauważył Gallowglass.
- Odrzuciłem oferty dwóch wydawców
oprogramowania, ponieważ nie było o tym wzmianki
w kontrakcie - rzekł Step. - To dzięki temu znacie tu w
Eight Bits moje nazwisko. Jednak aż do tego momentu
nikt nigdy nie wymienił twojego nazwiska. Po
prawdzie odniosłem wrażenie, że Ray Keene sam
napisał Scribe’a 64.
- Naprawdę? - zapytał Gallowglass.
- Nigdy nie wspominał o tym - powiedział Step.
- Ray nie jest w stanie zaprogramować komputera,
żeby ten wyświetlił jego imię na ekranie - rzucił
Gallowglass.
- Hm, nie wiedziałem - przyznał się Step. - Nigdy mi
nie mówił. Hej, to nie jego wina, że odniosłem mylne
wrażenie. Sądzę, że najważniejsze jest to, by
programista był doceniany za swoje osiągnięcia. Jak
autor książki, którego imię widnieje na stronie
tytułowej.
- Nie pierwszy zobaczyłeś swoje nazwisko tuż nad
tytułem - wtrącił Gallowglass. - Imię Douga Duncana
można było zobaczyć w Russian Front jeszcze przed
tobą.
- No tak - zgodził się Step. - Nim ukazał się Russian
Front, miałem już podpisany kontrakt, jednak to on
pierwszy wydał swą grę w ten sposób.
- Spotkałem go zeszłego roku w CES - rzekł
Gallowglass.
- Tak?
- Postąpiłem z nim jak z tobą: powiedziałem mu, że
zrobił świetną grę, a potem wymieniłem jej
niedociągnięcia.
- Ach tak? To twoja zwykła procedura? - spytał Step.
- Jasne.
- Gdzie nauczyłeś się tej techniki, z „Jak zdobywać
przyjaciół i wpływać na ludzi”?
Gallowglass zachichotał.
- Po prostu lubię patrzeć, jak ludzie reagują. Ty to
jakoś przeżyłeś. Tak na serio - to najlepiej. Naprawdę
słuchałeś dzieciaka w okularach i z ochraniaczem na
kieszeń, nie porównując go przy tym do gówna na
chodniku.
- A jak zachował się Duncan?
- Cóż, powiedzmy, że Doug Duncan należy do tych
facetów, którzy nigdy nie wybaczą ci, że ośmieliłeś
sugerować, jakoby coś, co zrobili, nie było do końca
perfekcyjne. Wykopał mnie z konferencji sześć
miesięcy później. Postraszył, że odejdzie, nie
odpowiadając na pytania, jeśli dopuszczą mnie do
mikrofonu. Nigdy nie zapomina i nigdy nie wybacza.
- Może to powinno cię było oduczyć krytykowania
nieznajomych.
- Daj spokój, to mój test na wykrywanie dupków
żołędnych. A gdzie on przejdzie, tam dziki mają co
jeść.
Step nie umiał pohamować śmiechu. Polubił
dzieciaka. Może za bardzo. Chociaż gdyby Dicky
podsłuchał ich rozmowę o honorariach i uznaniu dla
programistów, obaj mogliby wpaść w tarapaty.
- Powiedz mi, jak dźwiękoszczelne jest to
pomieszczenie? - zapytał Step.
- Skąd do diabła miałbym wiedzieć? - zdziwił się
Gallowglass. - Lecz kiedy te wszystkie gry chodzą
włączone, kto może nas usłyszeć?
Step pomyślał, lecz nie powiedział tego, że szum
włączonych komputerów sprawiał, iż mówili głośniej,
podczas gdy hałas, jaki czyniły, był o połowę mniej
dokuczliwy dla kogoś na zewnątrz, kto chciałby
podsłuchać.
Ktoś zapukał do drzwi.
- Wejść! - wrzasnął Gallowglass.
Był to Dicky, przez chwilę Step czuł przypływ
zażenowania jak ktoś złapany na gorącym uczynku.
Dicky z pewnością słuchał.
- Więc tutaj jesteś - powiedział Dicky. - Wszędzie cię
szukałem.
- Mnie? - udał zdziwienie Step.
- Zastanawiałem się, czy nie miałbyś ochoty zjeść ze
mną lunchu.
- Nie może - wtrącił natychmiast Gallowglass. - Idzie
na lunch ze mną, będę więc mógł wprowadzić go w
niuanse Scribe’a 64.
- Ja z kolei muszę wprowadzić go w całą resztę -
powiedział Dicky jakby nieco zacietrzewiony.
- Nie mam z tym nic wspólnego - zastrzegł się Step. -
To mój pierwszy dzień i pójdę wszędzie tam, gdzie mi
każą.
Dicky i Gallowglass gapili się na siebie jeszcze przez
kilka chwil, po czym ostatecznie Dicky powiedział:
- Znajdź mnie po lunchu.
- Dobra - odpowiedział Step. - Jest pan jednak moim
przełożonym, Northanger, tak więc proszę mną
dysponować.
- Mów mi Dicky - rzekł Dicky.
- Nie Richard? - zapytał Step.
- Czy nie podoba ci się Dicky? - spytał Dicky.
- Nie - odparł Step. - Myślałem tylko...
- Dicky to nie skrót od Richarda - wytłumaczył Dicky.
- Takim imieniem mnie ochrzczono.
- Przepraszam - rzekł Step.
- A spotkanie z tobą po lunchu jest czymś, co wolę. -
Dicky zamknął za sobą drzwi.
- Facet, ty jesteś mistrzem podlizuchów - stwierdził
Gallowglass.
Step odwrócił się do niego.
- Chcesz, żeby mój przełożony wkurzył się na mnie
już pierwszego dnia?
- Nie bierz Dicky’ego poważnie - powiedział
Gallowglass. - Nie dotknie się programu, nie
wprowadzając do niego błędu. Gość jest beznadziejny.
Najwidoczniej Gallowglass nie miał pojęcia o rodzaju
kłopotów, jakie Dicky potrafił sprawić człowiekowi z
pozycją Stepa. Ten dzieciak miał układy z
właścicielem, był programistą programu-żywiciela,
dzięki któremu wszyscy otrzymywali wynagrodzenie,
zatem mógł traktować Dicky’ego wedle uznania. Nie
znaczyło to wcale, że Dicky’emu to w smak. Co
prawda, jeśli to trwa już od dawna, Dicky musi patrzeć
spode łba na wszystko, co Gallowglass robi i mówi.
Mógłby się wyżyć na kimkolwiek pozostającym z
chłopakiem w przyjacielskich stosunkach i
równocześnie poszukującym pracy.
Na Stepie.
- Wyświadcz mi przysługę - poprosił Step. - Nie rób
niczego, co nastawiłoby do mnie Dicky’ego jeszcze
mniej przychylnie.
- Jasne - zgodził się Gallowglass. - Tylko spokojnie.
Wszystko jest okej, obiecuję. Jesteś tu jak Flynn,
każdy podnieca się twą obecnością. Zobaczysz, będzie
wspaniale.
- W takim razie bez urazy - rzekł Step, choć
Gallowglass najprawdopodobniej był w błędzie.
- I naprawdę z ochotą zaopiekowałbym się twoimi
dziećmi.
- Dzięki - odpowiedział Step.
- Jestem w tym zupełnie dobry. I nie boję się zmieniać
pieluszek.
- Dobrze - powiedział Step - porozmawiam o tym z
DeAnne.
- Super. Dziść.
- Co takiego?
- Dziść. To słowo, jakiego tu używamy. Znaczy
„chodź jeść”, kiedy mówisz to naprawdę szybko.
Dziść.
- Nie ma problemu - rzekł Step. - Dziść.
ROZDZIAŁ CZWARTY
WSTRĘTNE DZIURY
Oto dlaczego DeAnne, przez całe życie mieszkanka
zachodu, rozpakowywała toboły w pokoju mieszkania
w Steuben, w Karolinie Północnej: jej najwcześniejsze
wspomnienia sięgają dorastania w Los Angeles, w
biedniejszej części miasta. Były to lata pięćdziesiąte,
kiedy gangi nie sprawowały jeszcze władzy, Murzyni
byli po prostu kolorowymi, zaczynającymi dopiero
maszerować, nie wszczynającymi zamieszek. Jej
sąsiedztwo i szkolni przyjaciele stanowili mieszankę
ras i narodowości. Nim wyjechała, nie zauważała tego.
Ojciec otrzymał doktorat i wyjechał uczyć w Brigham
Young University - „Y”. Miała osiem lat, kiedy po raz
pierwszy poszła do szkoły w Orem, w stanie Utah.
Wszystkie dzieci w klasie były białe, wszystkie były
mormonami, wiele z nich widywała na niedzielnym
nabożeństwie. Nadeszła jesień 1962 roku i rozmowy
między dziećmi zeszły na temat praw obywatelskich i
Martina Luthera Kinga. Deeny była zaszokowana
słysząc, jak inne dzieci mówią o „czarnuchach”;
słowo, o którym sądziła, że przypomina wszystkie
inne pisane na murach - każdy wiedział, że istnieje,
lecz nie wypowiadał go w miejscu, gdzie sięga słuch
Boga.
Kiedy zauważono, jaka Deeny jest skonfundowana,
śmiano się, niektórzy mówili też rzeczy jeszcze
obrzydliwsze - że wszyscy kolorowi śmierdzą i są
głupi, że wszyscy kradną i noszą przy sobie brzytwy.
Z furią przekonywała, że to nieprawda, że jej najlepsza
przyjaciółka z Los Angeles, Debbie, była kolorowa, a
jednocześnie inteligentna jak każdy, nie śmierdziała, a
jedyny chłopiec, który im cokolwiek ukradł, był biały.
To ich zdenerwowało. Mówili okropne rzeczy,
popychali ją, szczypali i szturchali, przychodziła ze
szkoły zapłakana. Rodzice pocieszali, że to ona ma
rację, na zawsze jednak zapamiętała obrzydliwe
obliczę fanatyzmu i złość, w jaką pozostałe dzieci
wpadły, kiedy przeciwstawiono się ich poglądom.
Nie było zatem dziełem przypadku, że kiedy Step
zdecydował się powalczyć o doktorat z historii, nie
chcieli składać papierów do żadnej uczelni na zachód
od Missisipi. DeAnne sprzeciwiała się stanowczo,
żeby jej dzieci dorastały w Utah, gdzie każdy, kogo
znały, był mormonem lub białym, gdzie opowiadano
im wierutne kłamstwa o ludziach, którzy nie byli do
nich idealnie podobni. Step przyznał jej rację - jak się
wyraził, nie chcieli wychowywać dzieci tam, gdzie
mormoni porastali ziemię zbyt gęsto.
Wszystko fajnie wyglądało w teorii, rzeczywistość
tymczasem przybrała formę przygnębiająco ciemnego
pokoju w obskurnym domku w Steuben. A Stevie
musiał dzisiaj wejść do klasy jako obcy przybysz, bez
żadnego poczucia więzi.
W Utah Stevie znałby już wszystkie dzieci z
sąsiedztwa i parafii. Dzieliłby z nimi ten sam styl
życia, wiedziałby, czego się po nich spodziewać.
Sprowadziliśmy dzieci w obce środowisko, zgodnie z
planem, pomyślała DeAnne, wyrwaliśmy je z miejsca,
w którym mieszkały. Są tu przybyszami. My jesteśmy
przybyszami.
Jestem tu obca, a to obcy kraj.
Robbie i Elizabeth drzemali na dole. Dla Elizabeth
oznaczało to prawdziwy, twardy sen; dla Robbiego
leżenie na łóżku i czytanie kawałów i łamigłówek z
ulubionego „Childcrafta”. Przynajmniej są zajęci i
panuje spokój. Dzięki temu mogła opróżnić skrzynie,
jedną po drugiej... podumać nad życiem, czy była
dobrą matką, dobrą żoną, dobrym mormonem, a nawet
dobrą osobą. Skrycie wiedziała, że nie jest i nigdy nie
będzie, nieważne, jak ją będą widzieć inni, ponieważ
nikt, włączając w to Stepa, nie znał jej wnętrza. Jak
była słaba, zastraszona, niepewna wszystkiego w życiu
prócz Kościoła - jedynej nie zmieniającej się struktury,
fundamentu jej istnienia. Wszystko poza nim ulegało
zmianom. Nawet Step - zdawała sobie sprawę, że nie
zna go do końca, iż zawsze jest szansa, że ją czymś
zaskoczy; wówczas w owym mężu dojrzy obcego.
Obcego, który gardzi nią i wyrzeka się jej dalszej
obecności w swym życiu. DeAnne wiedziała, że aby
utrzymać się przy jakiejkolwiek dobrej rzeczy w tym
świecie - mężu, dzieciach - nie może się pomylić,
nigdy. Tak wyglądał skraj sukna, który stanowił jej
życie. Gdyby tylko można mieć pewność, każdego
dnia i każdej godziny, co zrobić, żeby się nie pomylić.
Zabrzęczał dzwonek u drzwi.
Zjawiła się kobieta po trzydziestce, wiotka niczym
Jane Fonda, troszkę niższa od DeAnne. Holowała
trojkę dzieciaków, z których najstarszy był chłopczyk
w wieku Robbiego i w jakiś sposób - może dzięki
dzieciakom, może dzięki praktycznej, nie rzucającej
się w oczy odzieży, a może po prostu z powodu ufnej,
radosnej twarzy bez śladu makijażu - DeAnne
wiedziała, że kobieta jest mormonką. A jeśli nie,
powinna nią być.
- Siostra Fletcher? - zapytała kobieta.
Była mormonką.
- Tak - odpowiedziała DeAnne.
- Jestem Jenny Cowper. Tyle tylko, że moje nazwisko
wymawia się jak Cooper.
- Jak ten poeta?
Jenny uśmiechnęła się radośnie.
- Wiedziałam! Mieszkam tu od sześciu lat, a teraz
kiedy zostało mi trzy i pół miesiąca do wyjazdu do
Arizony, nagle ktoś się w końcu wprowadza, kto
słyszał o Williamie Cowperze.
A to ci pech, pomyślała DeAnne. Zaczynam już ją
lubić, a ona się wyprowadza.
- Wejdź, proszę. Dzieciaki drzemią, lecz dopóki
pozostajemy w dziennym pokoju...
- Twoje dzieci drzemią? Do dzieła - powiedziała
Jenny, zamaszystym krokiem wchodząc do środka.
Nie dawała poznać po sobie, że dba o to, czy dzieci
podążają za nią, czy nie. - Wiem, że jesteś zajęta
przeprowadzką, mam z sobą ostry jak brzytwa nóż,
napoiłam i nakarmiłam już swoje stadko, zanim tu
przyszłam, proszę mi więc pokazać, gdzie znajdują się
skrzynie.
- Dzisiaj zajmuję się książkami - rzekła DeAnne,
prowadząc ją do głównego pokoju. - Naprawdę nie
musisz pomagać.
- Ułożyć w porządku alfabetycznym?
- To później - odparła DeAnne. - Wystarczy na razie,
że je pogrupujesz. Jenny, skąd do licha znasz moje
nazwisko? Nawet razem nie szłyśmy do kościoła w
niedzielę.
- Zauważyłam - rzekła z przekąsem Jenny. - Kilka
tygodni temu biskup powiedział, że otrzymał telefon
od jakiegoś tam brata z Vigor w Indianie, jakoby
mającego się wprowadzić do naszej gminy w pierwszy
weekend marca. Wywnioskowałam, że będzie
potrzebna pomoc przy przeprowadzce, więc czekałam,
aż się pokażecie w kościele, tylko że nie przyszliście. I
oto co pomyślałam: jeśli są niepraktykujący, jakiś tam
brat nie dzwoniłby przecież. Więc albo nie
wprowadzają się w zaplanowanym czasie, albo należą
do tych dumnych, upartych, krnąbrnych, nieugiętych
ludzi, którym przez myśl nie przejdzie prosić o pomoc,
dlatego opuścili pierwszą niedzielę, planując pokazać
się następnego tygodnia, kiedy wszystko będzie
rozpakowane i ułożone na właściwym miejscu, a
ludziom, jacy przyjdą pomagać, odpowiedzą: „Już po
wszystkim, niemniej dziękujemy”.
DeAnne zaśmiała się.
- Podeszłaś nas, Jenny.
- Tak więc, podczas niedzielnej szkolnej godzinki - nie
chodzę na zajęcia z doktryny ewangelicznej, ja i
nauczyciel różnimy się poglądami - zakradłam się do
sekretariatu, przejrzałam w kościelnym katalogu
informacje o gminie Vigor, po czym odbyłam
zamiejscową rozmowę z waszą rodzimą gminą.
Mówiłam z waszym sekretariatem, pytając, czy nie
wiedzą nic o jakichś członkach ich gminy
wyjeżdżających do Steuben w Karolinie Północnej, na
co odpowiedziano mi: „Tak, oczywiście, Fletcherowie,
najcudowniejsi ludzie, siostra Fletcher była doradcą do
spraw oświatowych w naszym Kole Pomocy, a brat
Fletcher był prezydentem kworum starszych,
dyrygował też chórem, mają trójkę dzieci, czwarte ma
przyjść na świat w lipcu, są doskonałymi mówcami,
trzeba wykorzystywać tę zdolność na zebraniach
sakramentalnych tak często, jak to tylko możliwe...”
- Ach, to zapewne brat Hyde, bardzo nam pochlebił. -
DeAnne nie mogła uwierzyć, że brat Hyde pamiętał,
kiedy miało urodzić się ich kolejne dziecko, albo że
przekazał informacje nieznajomej osobie. Z drugiej
strony należeli do jednego Kościoła, czyż nie? A to
oznaczało, że „nie byli już obcymi i przechodniami,
tylko współobywatelami świętych”, czy jak to tam
szło w liście świętego Pawła do... - do jakiejś grupki
Greków lub Rzymian, lub Hebrajczyków.
- Tak, no cóż, jestem pewna - powiedziała Jenny. -
Przekazał także wasz adres, wtedy przypomniało mi
się, że minęłam w zeszły piątek, czy kiedy tam
przyjechaliście, przejeżdżającą furgonetkę z meblami,
nie przyszło mi do głowy, że to rodzina mormonów
wprowadzająca się zaledwie jeden budynek dalej od
mojego domu. To znaczy, że będę miała mormonów
za sąsiadów. Takie rzeczy nie zdarzają się w Steuben
zbyt często.
Nawet gdyby Jenny nie była drobiazgowa w układaniu
książek na półkach zgodnie z porządkiem
alfabetycznym, grupując je przy tym właściwie,
DeAnne radowałaby się z jej obecności, gdyż dawała
wytchnienie od własnych przemyśleń. W pewien
sposób Jenny zdołała wykształcić w sobie podobne
nastawienie wobec Kościoła, choć odebrała całkowicie
odmienne wychowanie. Jedyna różnica polegała na
tym, że Jenny mówiła o rzeczach, o których DeAnne
nie ośmieliłaby się nigdy wspomnieć, chyba że w
rozmowie ze Stepem.
- Musiałam przybyć tu pierwsza - oznajmiła Jenny - w
przeciwnym razie z życiem w pierwszej gminie
Steuben zapoznałaby was Dolores LeSueur, nasza
gminna wieszczka.
- Wasza co?
- Zajmuje się wizjami. Dla każdego ma w zanadrzu
jakieś objawienie. Od piętnastu lat umiera na raka, na
nogach trzyma ją nieustająca opieka lekarska, lecz
czując oddech śmierci na karku, zbliżyła się do Boga
bardziej niż kiedykolwiek przedtem - uważam, że już
przedtem była tak blisko Boga, że dzielili się jedną
szczoteczką do zębów. Wołając do ciebie „hello”, nie
omieszka wspomnieć, że to Duch Święty kazał cię
pozdrowić. Zobaczysz, że ją pokochasz.
- Pokocham? Wątpię, biorąc pod uwagę to, co
powiedziałaś.
- Pokochasz, pokochasz, bo w przeciwnym razie okaże
się, że jesteś narzędziem szatana, mającym zgubny
wpływ na gminę. Bez obaw, dopóki wszystko układa
się po jej myśli, jest nieszkodliwa.
- Mówisz poważnie?
- Absolutnie. Kiedy przedsięwzięcia w gminie
znajdują się pod kuratelą Dolores, wszystko idzie po
jej myśli. Jeśli decyduje, w jaki sposób
zreorganizować gminę, jej słowo zamienia się w czyn.
- To znaczy, że budzi w ludziach natchnienie?
- Och, ona budzi w ludziach natchnienie za każdym
razem, gdy musi skorzystać z toalety. Jeżeli nie
zgadzasz się z nią, wszystkimi swoimi apostołami
szczuje biskupa, aż ten każe ci dostosować się do jej
woli, żeby wyzwolić się od dręczycieli. A kiedy
biskup nie poddaje się jej żądaniom, zwraca się do
prezydenta okręgu, a kiedy ten z kolei nie chce nic dla
niej zrobić, dzwoni do Salt Lake, aż ktoś powie jej coś,
czego może użyć, żeby cię zdruzgotać. Nie chcę cię
jednak uprzedzać do niej.
DeAnne powiedziała to, co zwykła mawiać, wiedząc,
że należy odrzucać złośliwość:
- Wolałabym sama sformułować swoje poglądy.
Jenny spojrzała z ukosa, badając DeAnne przez
chwilę, by oszacować, do jakich wniosków może się
posunąć.
- Och, wiem, że brzmi to jak plotka. To jest plotka.
Obiecuję ci jednak, że nie pisnę ani słówka więcej na
temat Dolores, chyba że sama o niej napomkniesz.
Przypadkowo wiem z doświadczenia, że za jakieś
sześć tygodni będziesz się cieszyć, wiedząc, że ktoś
poza tobą patrzy jej na ręce. Tak powiedział Nuff.
Może i jestem zbyt otwarta, wiem, wyrosłam jednak
na rancho w Santaquin, gdzie nawóz był jedynym
słowem, jakiego używaliśmy w kościele w niedzielę,
tak więc mówię, co myślę. Przy okazji zauważyłam, że
pilnujesz moich dzieci, odganiając je od rzeczy, a to
oznacza, że twoje dzieci mają dobre maniery i są
nauczone, żeby nie tłuc i nie niszczyć. Nasza strategia
polegała na upewnianiu się, że nie mamy niczego, za
czym byśmy tęsknili, gdyby się zniszczyło. Lecz coś
ci powiem, skończyłyśmy z książkami, pozwól więc,
że uporam się z tą skrzynką i zaraz wyprowadzę stąd
moje potworki, by mogły powrócić do rujnowania
naszego mieszkania.
Orson Scott Card 004 Inne 008 Zagubieni chlopcy, Page 5 of 47
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imikimi.opx.pl
  • comp
    StartZamek kodowy, !!!! POZOSTAŁE !!!!, ELEKTRYKA I ELEKTRONIKA, JabelZasilacz symetryczny +-18V, !!!! POZOSTAŁE !!!!, ELEKTRYKA I ELEKTRONIKA, JabelZasilacz regulowany 1...25V3A, !!!! POZOSTAŁE !!!!, ELEKTRYKA I ELEKTRONIKA, JabelZasilacz do CB 13, !!!! POZOSTAŁE !!!!, ELEKTRYKA I ELEKTRONIKA, JabelZasilacz regulowany 3 ... 25V5A, !!!! POZOSTAŁE !!!!, ELEKTRYKA I ELEKTRONIKA, JabelZabezpieczenie odbiornika samochodowego, !!!! POZOSTAŁE !!!!, ELEKTRYKA I ELEKTRONIKA, JabelZagubione dni, KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), HELENA SEKUŁAZagubieni, Reszta, zachomikowane, Star WarsZagubiony pokój (The Lost Room) S01E05 (01x05) [Napisy] - Napisy, Zagubiony pokójZagubiony pokój (The Lost Room) S01E03 (01x03) [Napisy] - Napisy, Zagubiony pokój
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szarlotka.pev.pl
  • Cytat

    Filozof sprawdza się w filozofii myśli, poeta w filozofii wzruszenia. Kostis Palamas
    Aby być szczęśliwym w miłości, trzeba być geniuszem. Honore de Balzac
    Fortuna kołem się toczy. Przysłowie polskie
    Forsan et haec olim meminisse iuvabit - być może kiedyś przyjemnie będzie wspominać i to wydarzenie. Wergiliusz
    Ex Deo - od Boga.

    Valid HTML 4.01 Transitional

    Free website template provided by freeweblooks.com