Zagubieni chlopcy, pozostałe
[ Pobierz całość w formacie PDF ] ORSON SCOTT CARD ZAGUBIENI CHŁOPCY * * * Step Fletcher liczył na to, że nowe życie, które wraz z rodziną zacznie po przeprowadzce do miasteczka Steuben, będzie szczęśliwsze od dotychczasowego. Niestety, stało się inaczej: w pracy nie układa mu się najlepiej, a jego 8-letni syn Stevie nie potrafi znaleźć sobie miejsca w nowym środowisku. Odrzucony przez szkolną społeczność chłopiec zanurza się w świecie fantazji, zaludnionym przez wyimaginowanych przyjaciół. Może nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że są to ci sami chłopcy, którzy w tajemniczych okolicznościach zaginęli bez wieści w realnym, materialnym świecie. * * * Erin i Phillipowi Absherom za to, że dzielicie z nami swoje życie oraz za miłość i troskę, jakimi otaczacie Chanie Bena DZIĘKUJĘ: Studentom Watauga College w Appalachian State University, którzy w Halloween usłyszeli pierwszą, niekompletną wersję tej opowieści; Edowi Fermanowi za to, że uwierzył w opowiadanie, które było pierwsze; Ludziom, którzy pisali do mnie listy po lekturze opowiadania, ponieważ dzięki nim ta historia nabrała życia; Eamon Dolan, mojemu wydawcy, za bezcenne uwagi i niewyobrażalną cierpliwość; Wayne'owi Williamsowi za dodatkowy tydzień na plaży, gdzie powstała pierwsza połowa tej książki; Clarkowi i Kathy Kidd za drugą połowę (między innymi); Scottowi Jonesowi Allenowi za wpisywanie tekstu i mnóstwo innych rzeczy; Clarkowi L. Kiddowi za trzecie słowo w Rozdziale 8; Dave'owi Dollahite za paralaksę; Jay'owi Wentworthowi za wszystko; Erin, Phillipowi, Jonesowi, Kathy, Geoffowi i Emily za czytanie kolejnych rozdziałów w miarę jak powstawały; Kristine za to, że utrzymywała dzieci przy życiu, samochody na chodzie, a pisarza w formie; Charliemu Benowi, za jądro tej opowieści. CHŁOPIEC Oto jak ojciec pokrzykiwał na niego, kiedy ten zrobił coś złego: - Gdzie się podziewałeś, kiedy to się stało, Chłopcze? Co ty sobie wyobrażasz, Chłopcze? To słowo zapadło mu w pamięć głęboko, było imieniem wszelkich jego niepoprawnych pragnień. To Chłopiec kazał mu płatać figle, z których nikt się nie śmiał, to Chłopiec kazał oszukiwać na testach w szkole, nawet gdy znał poprawne odpowiedzi i nie musiał uciekać się do szachrajstwa. To Chłopiec sprawił, że czaił się za szafą - kiedy rodzice myśleli, że śpi - i podglądał, jak to robią na pieska; brzuch ojca trzęsący się luźno, matka taka blada, słaba i martwa, piersi zwisały jej niczym dwie śnięte ryby. Najgorszą rzeczą, jaką Chłopiec kazał mu zrobić, było to podglądanie. Ku jego zdumieniu Chłopcu też to się nie podobało, gorzej, Chłopiec bardziej niż on nienawidził tego, że ojciec jest taki kiepski. Nigdy tego nie zrobię, rzekł Chłopiec tkwiący w jego wnętrzu. Obrzydliwe jest zabijanie kobiety w ten sposób, tak aby przeżyła, by móc jej to robić powtórnie. Od tego czasu, gdy spoglądał na wielkie kobiety z ich piersiami, tajemnicami i twarzami, które paraliżowały wzrokiem, Chłopiec go opuszczał - nie chciał brać udziału w tej grze. Lecz nie znaczyło to wcale, że Chłopca nie było albo że milczał, nie. Chłopiec nadal tam był, miewał też swoje zachcianki, o tak; znalazł sobie nowe przedmioty pożądania. Tyle tylko że Chłopiec był niedbały. Chciał czegoś, dopóki jego żądze nie zostały zaspokojone, po czym wycofywał się w cień, zostawiając go na pastwę wyrzutów i reprymend, choć przecież on nie chciał tego robić. Obecnie żaden człowiek nie dopuszczał go do swych dzieci, a to z powodu rzeczy, jakie musiał wykonywać z polecenia Chłopca. Bądź przeklęty, Chłopcze! Giń, przepadnij! Obiecali, że nie powiedzą, zapewniał Chłopiec. Dzieci obiecywały, że nie powiedzą, jednak powiedziały. Czego się spodziewasz, głupi, wstrętny Chłopcze? Czego się spodziewasz, zły Chłopcze? Nie pomyślałeś, że może w nich są inni Chłopcy, którzy każą im okłamywać ciebie? Obiecują, że nic nie powiedzą, a potem ci Chłopcy każą im złamać przyrzeczenie i mówić. I tu masz nauczkę, Chłopcze, gdyż nikt cię nie dopuści w pobliże swoich dzieci, będziesz musiał żuć własne ciało w czasie głodu i pić własną krew w czasie pragnienia. Do tego nie dojdzie, odpowiada Chłopiec. Znajdę miejsce, gdzie je zabiorę, nigdy nie uwierzę, gdy zaczną obiecywać, że nie powiedzą rodzicom. Zabiorę je tam i nikt się nigdy nie dowie, gdzie przebywają, nigdy też nie wrócą - jak zatem poskarżą się rodzicom? Nic podobnego nie zrobisz, Chłopcze, bo ja ci nie pozwolę. A Chłopiec nic, tylko się śmiał i śmiał, wiedząc, że on zrobi to wszystko, że przygotuje kryjówkę, potem zbierze ich dla niego i sprowadzi, Chłopiec natomiast będzie już wiedział, co ma z nimi zrobić. Chłopiec nie przestraszy się niczego. Chłopiec zrobi wszystko, co zechce, gdyż wie, że nie opuszczą kryjówki, by powiedzieć rodzicom. Oto dlaczego malcy ze Steuben zaczęli znikać i dlaczego żadnego nie odnaleziono, aż do wigilii Bożego Narodzenia 1983 roku. ROZDZIAŁ PIERWSZY GAŁGANIARZ Oto jakim samochodem przyjechali z Vigor w Indianie do Steuben w Karolinie Północnej: srebrnoszarym renaultem delu-xe 18i, modelem z roku 1981, mającym na liczniku około czterdziestu tysięcy mil, z czego dwadzieścia pięć tysięcy sami nabili. Na lakierze zaczęły pojawiać się mikroskopijne rdzawe cętki, instalacja przepaliła już z piętnaście bezpieczników, trzy razy musieli wymieniać wał napędowy, gdyż tak go skonstruowano, że w razie zużycia łożyska kulkowego trzeba wymienić cały zespół. Nie mógł wspiąć się pod górkę przy pięćdziesięciu pięciu milach na godzinę, lecz przynajmniej dwoje dorosłych zagłębiało się w wygodne skórzane przednie fotele, a z tyłu troje dzieci. Step Fletcher prowadził, odkąd późnym popołudniem opuścili dom. Pusty dom. Podczas całej drogi do Indianapolis słyszał echa. W którymś momencie musiał wyprzedzić ciężarówkę z meblami, jednak nie zauważył jej albo nie rozpoznał, albo kierowca zjechał akurat do McDonalda bądź na stację benzynową. Pasażerowie posnęli wkrótce po przekroczeniu rzeki Ohio. Rzeka rozczarowała dzieciaki po tym, jak ojciec snuł opowieści o płaskodennych łodziach i walkach z Indianami. Tylko most wywarł na nich duże wrażenie. Potem zapadły w drzemkę. DeAnne czuwała nieco dłużej, szybko jednak ścisnęła jego rękę i wtuliła głowę w poduszkę, którą wetknęła między oparcie fotela a szybę. Jak zwykle, pomyślał Step. Nie wykazuje śladu senności, dopóki ja jestem rześki, potem kiedy powieki zaczynają ciążyć i mogłaby mnie zmienić za kółkiem, zapada w sen. Na resztę drogi włożył taśmę do odtwarzacza. Rozległa się słodka, upajająca melodia „The E Street Shuffle”. Przez chwilę nie słuchał. DeAnne musiała ją puszczać, załatwiając ostatnie sprawunki w Vigor. Step włączył ten utwór na ich drugiej randce. Jako rodzaj sprawdzianu. DeAnne była taka poważna w sprawach religijnych, że musiał mieć pewność, iż da sobie radę z jego trochę dzikim gustem muzycznym. Wiele mormońskich dziewcząt oczywiście pominęłoby milczeniem podteksty seksualne piosenek, lecz DeAnne była prawdopodobnie bystrzejsza od Stepa, więc nie tylko zauważyła fragmenty o dziewczynach obiecujących zrzucić niewygodne dżinsy i o prawdziwej orgii wróżek, lecz także wychwyciła kawałki o wskakiwaniu do nocnego ekspresu; zamiast się zmieszać, wybuchła śmiechem, dzięki czemu poznał, że wszystko będzie okej: była religijna, ale nie dewotka, a co za tym idzie, nie musi udawać krystalicznie prawego, żeby z nią być. To się działo dziesięć lat wcześniej, w 1973 roku. Obecnie mieli trójkę dzieci, które siedziały na tylnym siedzeniu renaulta 18i - możliwe, że najgorszego samochodu kiedykolwiek sprzedawanego w Ameryce - i zmierzali do Steuben w Karolinie Północnej, gdzie Step dostał pracę. Dobrą pracę. Trzydzieści tysięcy rocznie, co jest nie lada gratką dla świeżo upieczonego doktora filozofii w okresie recesji gospodarczej. Szkoda tylko, że nie mógł uczyć historii, nie mógł pisać historii, jego zadanie miało polegać na opracowywaniu instrukcji obsługi dla firmy produkującej oprogramowanie komputerowe. Nawet nie na programowaniu - nawet do tego nie chciano go zatrudnić, chociaż w 1981 roku Hacker Snack był najlepiej sprzedawaną grą na Atari. Przez chwilę wyglądało na to, że zrobi karierę przy tworzeniu gier. Mieli tyle pieniędzy, że rozpatrywali możliwość jego powrotu na uczelnię, gdzie mógłby skończyć doktorat. Wtedy nastała recesja i podły Commodore 64 wypierał Atari ze sklepów, i nagle jego gra przestała się sprzedawać, nikt go już nie chciał, chyba że do pisania instrukcji obsługi. Tak więc Springsteen przygrywał w takt jego przygnębienia, a on prowadził samochód krętymi górskimi drożynami, na zachodzie już słońce się kryło, a szlak skręcał głównie na wschód, w stronę ciemności. Powinienem być szczęśliwy, wmawiał sobie. Mam stopień naukowy, dobrą pracę, nic też nie stoi na przeszkodzie, żebym w wolnym czasie stworzył następną grę, nawet gdybym to musiał zrobić na głupim Commodorze. Mogło być gorzej. Mógłbym dostać pracę przy oprogramowaniu dla Apple’a. Mimo że dodawał sobie otuchy, wciąż czuł w ustach gorycz niepowodzenia. Trzydzieści dwa lata na karku, trójka dzieci, staczam się. Przywykłem do pracy dla siebie, teraz będę musiał przestawić się na pracę dla kogoś innego. Dokładnie jak mój tata w kompanii reklamowej, która upadła. Miał szramę pooperacyjną na plecach, wyjęto mu kręg. Ja przynajmniej nie mam widocznych ran. Jednego dnia błyszczałem, drugiego odkryłem, że moje honorarium nie wynosi już 40 000 dolarów jak ostatnio, tylko 7000, zaczęliśmy zabiegać o pracę, wpadając po uszy w długi, jestem rozbity do końca życia, jak zresztą wielu moich kolegów, i to z własnej winy. Niewolnik hazardu, jak ojciec. Tak więc nie spala mnie wstyd, że żona musi godzić się na wszawą pracę w godzinach wieczornych, podobnie jak moja mama. Jeśli chce poszukać sobie roboty, to okej, gorzej, gdy musi. Lecz myśląc o tym, wiedział, że tak właśnie się stanie - nie zdołają sprzedać domu w Vigor i będzie musiała rozejrzeć się za pracą, by płacić za jego utrzymanie. Głupotą było kupować dom, sądziliśmy jednak, że to dobra inwestycja. Kiedy się wprowadzaliśmy, nie było recesji, a ja dobrze zarabiałem. Głupcy, wierzyliśmy, że sielanka trwać będzie wiecznie. Nic nie trwa wiecznie. Wyrzuty sumienia odpędzały senność, tak że przez godzinę mógł jeszcze prowadzić. Taśma przewinęła się po raz drugi, kiedy zaczął zjeżdżać stromym zboczem w kierunku Frankfort. Nieźle. Z pewnością w stolicy stanu znajdzie się jakiś motel. Zdołam tam dojechać, DeAnne nie będzie musiała się budzić, nim dotrzemy na miejsce. - Tato - powiedział Stevie z tylnego siedzenia. - Tak? - odpowiedział Step cicho, by nie obudzić pozostałych. - Betsy wymiotowała - poinformował. - Troszkę czy to coś poważnego? - Troszkę - odparł Stevie. Nagle przeciągły, głęboki gulgot dobiegł z tyłu. - Teraz to coś poważnego - rzekł Stevie. Do licha, do licha, do licha, pomyślał Step. - Dzięki, że mi powiedziałeś, Stevie. Dźwięk rozległ się znowu, dokładnie w chwili, gdy zjeżdżał z drogi; poczuł gorzki zapach wymiocin. Jedno z dzieci niemal zawsze wymiotowało podczas każdej z dłuższych wycieczek, zwykle jednak dochodziło do tego już w pierwszej godzinie. - Dlaczego się zatrzymujemy? - W głosie DeAnne, kiedy się ocknęła, czuło się odcień paniki. Nie cierpiała nieprzewidzianych zdarzeń, oczekując wtedy najgorszego. Springsteen właśnie śpiewał o rybiej pani i gałganiarzu, Step po raz pierwszy od długiego czasu przypomniał sobie, skąd się wzięło pieszczotliwe przezwisko DeAnne - Rybia Dama. - Hej, Rybia Damo, pociągnij tylko nosem, a sama się przekonasz. - O, nie! Które tym razem? - Betsy Wetsy [przyp. tłum.: Ang. Wet - mokry]. - rzucił Stevie z tyłu. Kolejny stary żart. DeAnne na ogół irytowała się, kiedy nadawał dzieciakom lekceważące przezwiska. Nie cierpiała zdrobnienia Betsy, jednak z powodu żartu imię się utrwaliło i teraz Betsy sama siebie tak nazywała. - Bardziej jak Betsy Pukesy [przyp. tłum.: Ang. Puke - zwymiotować]. - stwierdził Step. Stevie wybuchnął śmiechem. Stevie miał przyjemny śmiech. Step wpadł w dobry humor, zapominając o tym, że będzie musiał ubrudzić się po łokcie w wymiocinach szkraba. Zaparkował głęboko na poboczu, mógł więc otworzyć drzwi Betsy bez wystawiania tyłka na jezdnię. Mimo to nie podobał mu się świst powietrza przemykających za plecami samochodów. Co za śmierć - rozsmarowany jak naleśnik na tylnych drzwiach samochodu, rodzaj drogowej kanapki. Przez chwilę myślał, co by to znaczyło dla dzieciaków, gdyby zginął na ich oczach. Najmniejsze prawdopodobnie nie pamiętałyby go ani tego, jak zginął. Lecz Stevie by nie zapomniał. Pierwszy raz Step myślał o tym w ten sposób - Stevie był już wystarczająco duży, by wszystko zapamiętać. Zaledwie osiem lat, a życie straciłoby barwy, gdyż pamiętałby to wydarzenie. Zapamięta, jak zareagował tatuś na wymioty Betsy i jak nie wpadł w szał, nie przeklinał. Jak tatuś pomógł uprzątnąć bałagan, zamiast stać i gapić się bezradnie, podczas gdy wszystkim zajmowała się mama. Taką przysięgę złożył przed małżeństwem, że nie będzie pracy w rodzinie, której on by się brzydził, jeśli DeAnne może bez wstrętu ją wykonać. Szedł z nią łeb w łeb, pieluszka w pieluszkę, kiedy dzieciaki dorastały; małe wymiotowanko nie sprawi mu kłopotu. Tym razem nie było takie małe. Betsy, blada i wyczerpana, zmusiła się do uśmiechu. W tym czasie DeAnne wyszła z samochodu, okrążyła go i wyciągnęła dziecinne chusteczki z plastikowego słoika. - Macie - powiedziała - dajcie mi ją, to zmienię jej ubranie, a wy wyczyśćcie fotele. Po sekundzie DeAnne trzymała przed sobą ociekającą Betsy, obeszła z nią samochód, na swoim miejscu już wcześniej rozłożyła pieluchę, by chronić tapicerkę. Robbie, czterolatek, też się już obudził, wyciągał rączkę. Siedział pośrodku, tuż obok Betsy, na rękawie widniała paskudna plama. - Czy to nie miłe ze strony twojej siostrzyczki, że się z tobą podzieliła? - spytał Step. Wytarł rękaw Robbiego. - Gotowe, Chrabąszczu. - Śmierdzi. - To mnie nie dziwi - odpowiedział Step. - Bądź dumny, jak z rany zdobytej w bitwie. - Czy to był kawał, tato? - spytał Robbie. - Tylko żart - odparł Step. Robbie chciał się nauczyć opowiadać kawały. Step wyjaśnił mu niedawno, jak się mówi dowcipy, dzięki czemu Robbie nie powtarzał na okrągło tego samego kawału, jednak różne odmiany humoru wciąż go intrygowały i próbował je posegregować. Jeśli doświadczenie ze Steviem było dobrym przykładem, zabierze mu to lata. - Zmienimy ci koszulkę, kiedy tylko tatuś wytrze dziecięcy fotelik Betsy - mówiła DeAnne do Robbiego z przedniego siedzenia. Stepowi jakoś nie szło czyszczenie sprzączki w pasie bezpieczeństwa córeczki. - Pasy bezpieczeństwa będą takie same dopiero wtedy - powiedział - kiedy Betsy zdoła ochlapać pozostałe. - Posadźmy ją kolejno na każdym miejscu w aucie, a zanim dotrzemy do Karoliny Północnej, obrzyga każdy zakamarek - rzekł Stevie. - Nie wymiotuje przecież tak często - wtrąciła DeAnne. - To taki kawał, mamo - powiedział. - Nie, to był żart - wyskoczył Robbie. A więc zaczynał pojmować. Dziecinne chusteczki nie poradziły sobie z tym, co Betsy wyrzuciła z organizmu. Skończyły się na długo przed tym, nim jej siedzenie doprowadzono do stanu dalszej używalności. - Gdy pójdzie fama, że po raz czwarty jesteś w ciąży, akcje Johnson and Johnson skoczą na giełdzie o dziesięć punktów. - Jest jeszcze trochę chusteczek w tej dużej, szarej torbie w bagażniku - powiedziała DeAnne. - Upewnij się, że kupiłeś kilka akcji, nim to ogłosisz. Step podszedł do bagażnika tego, co ludzie z Renaulta zwali „modelem deluxe”, otworzył klapę i zajrzał do wnętrza. Odsunął zamek torby, lecz nie mógł znaleźć chustek. - Hej, Rybia Damo, gdzie zapakowałaś te chustki? - Są gdzieś w torbie, chyba głęboko - zawołała. - Skoro już tam jesteś, to potrzebuję pieluszki dla Betsy. Zmoczyła się, a jak już ją trzymam rozebraną, mogę się tym zająć. Wręczył Steviemu pieluchę, żeby ten podał ją dalej, po czym nagle odnalazł chusteczki. Cofał się właśnie o krok, żeby zamknąć bagażnik, kiedy zdał sobie sprawę, że z tyłu, nieco na lewo, ktoś stoi. Mężczyzna w wysokich butach. Gliniarz. W jakiś sposób radiowóz zdołał zahamować za nimi, a on nawet tego nie słyszał. - Jakieś kłopoty? - zapytał policjant. - Moja dwuletnia córka zwymiotowała na tylne siedzenie - wyjaśnił Step. - Wiecie, że pobocze autostrady jest tylko dla nagłych wypadków? - spytał gliniarz. Przez chwilę do Stepa nie docierało, co oznacza ta uwaga. - Twierdzi pan, że dziecko wymiotujące na tylnym siedzeniu to nie nagły wypadek? Przez moment gliniarz przewiercał go oczyma na wylot. Step znał tę minę. Mówiła: „Domyśl się”, widywał ją często, gdy otrzymywał mandaty za nadmierną szybkość, nim odebrano mu prawo jazdy w 1974 roku i DeAnne musiała wszędzie ich wozić. Step wiedział, że powinien teraz milczeć, gdyż każdym następnym słowem mógł jedynie pogorszyć sprawę. Na ratunek pośpieszyła DeAnne. Okrążyła samochód, niosąc przesiąknięte i cuchnące ubranie Betsy. - Oficerze, sądzę, że gdyby pan przez trzydzieści sekund miał to w samochodzie, też by pan zjechał z drogi. Gliniarz spojrzał na nią zaskoczony. Wyszczerzył zęby. - Myślę, że trafiła pani w sedno. Tylko się pośpieszcie. W tym miejscu niebezpiecznie jest się zatrzymywać. Ludzie czasem zjeżdżają z dużą prędkością i biorą zakręt szerokim łukiem. - Dzięki za troskę, oficerze - rzekł Step. Policjant zmrużył oczy. - Taka moja robota - odparł nieco obruszony, po czym odmaszerował do auta. Step zwrócił się do DeAnne: - O czym to ja mówiłem? - Wyciągnij, proszę, tę czerwoną torbę - powiedziała. - Jeśli będę to dłużej wąchała, zemdleję. Dał jej reklamówkę, do której upchała wszystkie brudy. - Wszystko, co mu powiedziałem, to „Dzięki za troskę”, a on zachowywał się, jakbym mu obwieścił, że jego matka nigdy nie wyszła za mąż. Pochyliła się do niego i rzekła ciepło: - Step, kiedy mówisz: „Dziękuję ci za troskę”, brzmi to, jakbyś tylko przez przypadek opuścił słowo „palancie”. - Nie chciałem być uszczypliwy - bronił się Step. - Każdy zawsze myśli, że jestem uszczypliwy, a wcale tak nie jest. - Nie mogę tego potwierdzić - powiedziała DeAnne. - Nie byłam przy tym, gdy nie byłeś uszczypliwy. Orson Scott Card 004 Inne 008 Zagubieni chlopcy, Page 1 of 47 1 - Zdaje ci się, że pozjadałaś wszystkie rozumy, Rybia Damo? - O wiele więcej niż ty, Gałganiarzu. Pocałował ją. - Daj mi minutę, a uporam się z posadzeniem lalki Betsy Wetsy z powrotem na miejsce. Słyszał, jak mruczy, podchodząc do drzwi: - Ma na imię Elisabeth. Step wyszczerzył zęby i powrócił do wycierania siedzenia Betsy. - Nie słyszałem, kiedy gliniarz podjeżdżał - rzekł Stevie. - Gliniarz? - zapytał Robbie. - Wracaj do spania, Chrabąszczu - upomniał go Step. - Dostaliśmy mandat, tato? - zapytał Robbie. - Chciał się jedynie upewnić, czy wszystko w porządku. - Chciał, żebyśmy usunęli stąd nasze tyłki - rzekł Stevie. - Step! - nie wytrzymała DeAnne. - To Stevie to powiedział, nie ja - bronił się Step. - Nie mówiłby w ten sposób, gdybyś go nie nauczył. - Czy ciągle tu jest? - zapytał Step. Stevie wyciągnął szyję, by spojrzeć ponad stertą rupieci. - No - potwierdził. - I ja go nie słyszałem - powiedział Step. - Po prostu się odwróciłem i był. - A jeśliby to nie był policjant? Gdybyś się odwrócił, a tam stałby bandyta? - zadał pytanie Stevie. - Tę chorobliwą wyobraźnię ma po tobie - stwierdziła autorytatywnie DeAnne. - Nikt nam nic nie zrobi na otwartym terenie przy autostradzie, gdzie każdy przejeżdżający mógłby zauważyć. - Jest ciemno - upierał się Stevie. - Samochody jadą tak szybko. - No dobra, nic się nie stało - rzekła DeAnne ostrożnie. - Nie lubię rozmawiać o takich rzeczach. - Gdyby to był bandyta, tata by walnął go w nos! - stwierdził Robbie. - Tak, dokładnie - odparł Step. - Tata nie dopuści, by spotkało nas coś złego - dorzucił Robbie. - To prawda - powiedziała DeAnne. - Tak samo jak mama. - Siedzenie jest już czyste - obwieścił Step - ale pas w tym życiu nie będzie już czystszy. - Pomogę jej. - Spinaczka! - krzyknęła wesoło Betsy i zanim DeAnne zdążyła ją złapać, mała przecisnęła się luką pomiędzy siedzeniami. Zapięła pas bezpieczeństwa, spojrzała do góry na Stepa i uśmiechnęła się. - Dobra robota, moja mała laleczko. - Nachylił się, by pocałować jaw czoło; zasiadł za kierownicą i zamknął za sobą drzwi. Gliniarz wciąż nie odjeżdżał, co przyprawiało go o obłęd, tak że sprawdzał kilka razy, czy wszystko jest w porządku. Dał sygnał. Jadąc nie przekraczał dozwolonej prędkości. Ostatnia rzecz, jakiej pragnęli, to sprawa w sądzie w jakiejś dziurze w Kentucky. - Ile zostało do Frankfortu? - spytała DeAnne. - Może pół mili, a może mniej - odpowiedział Step. - Rany, musiałam długo spać. - Z godzinę. - Jesteś bohaterem, że prowadzisz przez całą drogę - powiedziała. - Później wręczysz mi medal - rzekł. - Z pewnością. Z powrotem nastawił głośniej stereo. Każdy zdawał się pogrążony we śnie, było tak spokojnie. Wtedy przemówił Stevie: - Tato, gdyby to był bandyta, dowaliłbyś mu? Co miał odpowiedzieć, rozkaz, mój chłopcze, walnąłbym go tak, że do końca życia nosiłby nos po drugiej stronie głowy? Czy było to konieczne, by Stevie poczuł się bezpiecznie? Dumny z ojca? Czy też powinien powiedzieć prawdę, że nigdy nie uderzył nikogo w gniewie, że nigdy na nikogo nie podniósł ręki? Nie, mój synu, moje podejście do bójek zawsze było jednakowe: obrócić sprawę w żart i odejść, a kiedy nie chcieli mnie puścić, brać nogi za pas. - To zależy - rzekł Step. - Od czego? - Od tego, czy to walnięcie pogorszyłoby, czy poprawiło sytuację. - Aha. - To znaczy, że jeśli jest ode mnie wyższy o stopę, waży trzysta funtów i dzierży kawał żelastwa, bicie się z nim to nie najlepszy pomysł. Sądzę, że w podobnej sytuacji byłbym skłonny oddać mu portfel, żeby sobie poszedł. - A gdyby chciał nas wszystkich zamordować? DeAnne odpowiedziała bez podnoszenia głowy znad poduszki. - Wówczas wasz tata zabiłby go, a jeśli nie on, to ja bym to zrobiła - rzekła beznamiętnie. - A co będzie, jeśli zabije was pierwszy? - zapytał Stevie. - A później przyjdzie, żeby zabić Robbiego i Betsy? - Stevie - powiedziała DeAnne - Ojciec Niebieski nie pozwoli, żeby coś takiego wam się przydarzyło. To było więcej, niż Step mógł znieść. - Bóg tak nie działa - powiedział. - Nie powstrzymuje przestępców od popełniania zbrodni. - Pyta nas, czy jest bezpieczny - zauważyła DeAnne. - Tak, Stevie, jesteś bezpieczny, jak każdy mieszkający na ziemi. Lecz zapytałeś o to, co się stanie, kiedy ktoś okrutny zechce wyrządzić naszej rodzinie jakąś paskudną krzywdę, a prawda jest taka, że kiedy ktoś jest prawdziwie, głęboko przesiąknięty złem, wtedy czasem dobro może go nie powstrzymać przed dokonaniem mnóstwa złych czynów. Bywa, że tak też się dzieje. - Okej - rzekł Stevie. - Lecz Bóg go dorwie za to, no nie? - Ostatecznie na pewno - odparł Step. - Coś ci powiem, ktoś mógłby wyrządzić przykrość tobie albo innym dzieciom tylko wtedy, gdybym umarł. To ci obiecuję. - Okej - rzekł Stevie. - Tylko czemu pytasz o takie rzeczy? - Bo on miał pistolet. - Oczywiście, że miał pistolet, kochanie - powiedziała DeAnne. - To przecież policjant. Nosi broń, by chronić nas przed złymi ludźmi. - Szkoda, że ten policjant nie może być cały czas przy nas - zmartwił się Stevie. - No tak, byłoby fajnie, nie? - odezwał się Step. Tak fajnie, jak mieć hemoroidy. Musiałbym całą trasę jechać poniżej pięćdziesięciu pięciu mil na godzinę. Stevie najwidoczniej wyczerpał zasób pytań. Chwilę potem Step poczuł na udzie dłoń DeAnne. Zerknął na nią. - Przepraszam - szepnął. - Nie miałem zamiaru przeczyć twoim słowom. - Miałeś rację - rzekła łagodnie. Uśmiechnął się do niej i przez chwilę trzymał jej dłoń, dopóki nie potrzebował dwóch rąk, by skręcić kierownicę. Pomimo to przez resztę drogi do Frankfortu nie potrafił zapomnieć o pytaniach Steviego. Ani o udzielonych odpowiedziach. Powstrzymał DeAnne od przekonywania małego, że Bóg zawsze go obroni przed złymi facetami, potem zaczął mówić, że prędzej zginie, niż jakakolwiek krzywda spotka dzieciaki. Czy była to jednak prawda? Czy dysponował tym rodzajem odwagi? Pomyślał o rodzicach w obozach koncentracyjnych, oglądających śmierć własnych dzieci, nie mogących nic na to poradzić. A gdyby nawet spróbował, czego mógłby dokonać w konfrontacji z kimś, dla kogo przemoc to chleb powszedni? Step nie był wprawiony w bójkach, nie był też przekonany, by ta wprawa przychodziła sama. Pierwszy lepszy rzezimieszek skończyłby z nim bez trudu, a miał tu dzieciaki szukające u niego ochrony. Powinienem zapisać się na karate lub coś takiego. Kung fu. Albo kupić pistolet, tak by Stevie w wieku czternastu lat zauważył, gdzie jest schowany, potem wyszedł się nim pobawić, zabijając przy okazji siebie bądź Robbiego, bądź któregokolwiek z kolegów. Nie, postanowił Step. Nic z tych rzeczy. Nie zrobię nic podobnego, gdyż jestem cywilizowanym człowiekiem, żyjącym w cywilizowanym społeczeństwie, ale jeśli barbarzyńcy zastukają w me drzwi, będę zgubiony. Zjechali do Frankfortu, gdzie natrafili na Holiday Inn z wywieszką „Wolne miejsca”. Step uważał to za dobry omen. Oficjalnie nie wierzył w omeny. Lecz do licha z tym, w ten sposób czuł się lepiej. ROZDZIAŁ DRUGI LARWY Oto dom, do którego się przeprowadzili: tani, drewniany, otoczony budynkami z czerwonej cegły. Żadnego podpiwniczenia, garażu, ba, nawet daszku na samochód. Brązowe płytki okalające podstawę domu przypominały karawaning. Błękitny dywan w salonie, który nie zgra się za bardzo z ich meblami, staroświecką, krytą zielonym pluszem sofą i nazbyt wypchanym krzesłem, które Step nabył w Deseret Industries, kiedy uczęszczał do college’u przy BYU. Znaleźli tu jednak cztery sypialnie, co oznaczało jedną dla Stepa i DeAnne, jedną dla chłopców, jedną dla Betsy i dziecka, które w lipcu przyjdzie na świat, a jedną na gabinet Stepa, ponieważ wciąż mieli nadzieję, że uda mu się w wolnym czasie popracować nad jakimś oprogramowaniem, wówczas wróciliby do standardu życia, jaki im odpowiadał, wynajęliby też lepsze mieszkanie. Tymczasem ustawiono w salonie stos skrzyń na wysokość sześciu stóp, zawierały o wiele więcej sprzętów, niż pozwalała na to kubatura pomieszczenia. Pozostał im jeden jedyny weekend, nim Step zacznie pracować, a Stevie pójdzie do szkoły. Poniedziałek - koniec laby, początek harówki. Nikt nie wyglądał tego dnia z niecierpliwością, najbardziej zasępiony był Stevie. DeAnne była świadoma obaw Steviego związanych z przeprowadzką i rozpakowywaniem rzeczy. Chłopiec opiekował się przeważnie Robbiem i Elizabeth, z wyjątkiem chwil, kiedy Step lub DeAnne kazali mu biec z jednego końca domu na drugi z jakimś posłannictwem: Jak zwykle Stevie był spokojny i chętny do pomocy - bardzo poważnie traktował odpowiedzialność spoczywającą na najstarszym dziecku. A może tylko sprawiał wrażenie poważnego, ponieważ zachowywał uczucia dla siebie, nim je posortuje albo osiągną taki rozmiar, że trudno będzie je opanować. Tak więc DeAnne wiedziała, że coś go dręczy, kiedy wszedł do kuchni i nie mówiąc ani słowa, stał spokojnie dłuższą chwilę, póki nie spytała: - Chcesz mi coś powiedzieć, czy też jestem za ładna na słowa? - Zawsze tak właśnie pytała, tylko że on nie uśmiechnął się, stał jeszcze przez kilka chwil, po czym się odezwał: - Mamo, nie mógłbym zostać w domu jeszcze przez dwa dni? - Stevie, wiem, że się boisz, musisz jednak śmiało wskoczyć do wody. Migiem zdobędziesz przyjaciół i wszystko będzie dobrze. - Nie zdobyłem przyjaciół migiem w mojej starej szkole. Było to aż nazbyt prawdziwe - DeAnne pamiętała konsultacje z wychowawcą w przedszkolu. Tak naprawdę Stevie nie bawił się z nikim do listopada tego roku, nie miał też prawdziwych przyjaciół aż do pierwszej klasy. Gdyby nie jego koledzy z kościoła, DeAnne obawiałaby się, że nie dorósł jeszcze do kontaktów towarzyskich w szkole. Jednak z dzieciakami z parafii czasami nawet szalał, biegając po domu, w którym odbywało się spotkanie, niczym Indianin z westernu, póki Step nie interweniował i nie zabierał go do samochodu. Nie, Stevie wiedział, co znaczy zabawa, wiedział, jak zdobywać przyjaciół. Po prostu nie przychodziło mu to łatwo. Nie przypominał w tym Robbiego, który chętnie pogadałby z każdą napotkaną osobą, dzieciakiem albo dorosłym. Z pewnością Stevie martwił się o szkołę. DeAnne z kolei martwiła się o niego. - Ale to była twoja pierwsza szkoła w ogóle - powiedziała. - Masz już wprawę. - Kiedy Barry Wimmer wprowadził się po Święcie Dziękczynienia - rzekł - wszyscy mu dokuczali. - Razem z tobą? - Nie. - Zatem nie wszyscy. - Wyśmiewali się z każdego jego kroku - rzekł Stevie. - Dzieci czasem takie są. - Teraz będą takie dla mnie - powiedział Stevie z minorową miną. To było okrutne. Zamierzała powiedzieć: „Tak, masz rację, będzie z nich banda małych drani, gdyż takie są dzieci w tym wieku, z wyjątkiem ciebie, gdyż urodziłeś się, nie wiedząc, jak można kogoś skrzywdzić, urodziłeś się ze współczuciem, co oznacza, że gdy ludzie zwrócą się przeciwko tobie, odczujesz to głęboko. Nie zrozumiesz, że należy podejść do tych łobuzów i zaśmiać im się w twarz, żeby zyskać szacunek. Zamiast tego będziesz próbował wykombinować, co takiego zrobiłeś, że ustawicznie cię gnębią”. Przez moment wahała się, czy przekazać mu swe myśli dokładnie w takich słowach. Niewiele by mu jednak pomogło, gdyby potwierdziła jego najgorsze obawy. Nie mógłby zasnąć. - A jeśli będą dla ciebie niemili, Stevie? Co wtedy zrobisz? Jakiś czas rozmyślał. - Barry płakał - wydusił z siebie w końcu. - Czy to mu pomogło? - Nie - odparł Stevie. - Jeszcze więcej się z niego naśmiewali. Ricky chodził za nim od tego czasu, powtarzając „Buu huu huu”. Wciąż tak robił, nawet kiedy odchodziłem. - Ach, tak - powiedziała DeAnne, częściowo, by ośmielić go do dalszych zwierzeń, częściowo zaś dlatego, że niezbyt wiedziała, jak ma zareagować. - Chyba nie będę płakał - doszedł do wniosku Stevie. - Cieszę się - rzekła DeAnne. - Po prostu każę im odejść. - To może nic nie dać, Stevie. Im bardziej będziesz się starał odegnać ich od siebie, tym gorliwiej będą się do ciebie kleić. - Ja nie mam zamiaru odegnać „ich” od siebie. Ja chcę odegnać ich od „siebie”. - Zechcesz mi podać ten rulon papierowych ręczników? Podał. - Nie jestem pewna, czy dostrzegam wyraźną różnicę pomiędzy odegnaniem „ich” od siebie a odegnaniem ich od „siebie”. - No wiesz. Tak jak tata, kiedy programuje. Odgania wszystko od siebie. Tak więc zrozumiał ten sposób ojca i sądził, że sam go wykorzysta. - Po prostu skoncentrujesz się na nauce? - Na byle czym - rzekł Stevie. - Ciężko jest skoncentrować się na nauce, bo jest taka nudna. - Może w tej szkole nie będzie nudna. - Może. - Żałuję, że nie mogę ci obiecać, że wszystko pójdzie jak po maśle, sądzę jednak, że nie potraktują cię tak jak Barry’ego. - DeAnne cofnęła się myślami do kilku razy, kiedy widziała tego chłopca, gdy przynosiła do szkoły upominki bądź zapomniane śniadanie. - Barry należy do takich dzieci, które... Jak to wyrazić? To chodząca ofiara. - Czy i ja jestem ofiarą? - zapytał Stevie. - Ależ skąd - odpowiedziała DeAnne. - Jesteś za silny. - No nie wiem - rzekł powątpiewająco, patrząc na dłonie. - Nie mam na myśli twojego ciała, Stevie. Chodzi o to, że twój duch jest zbyt silny. Wiesz, co robisz. Wiesz, o co ci chodzi. Nie szukasz u tych dzieci odpowiedzi na pytanie, kim jesteś. Ty to wiesz. - No chyba. - No dalej, kim jesteś? - To była stara gra, wciąż mu się jednak podobała, nawet kiedy jej oryginalny cel - przygotowanie go na wypadek zgubienia się - już dawno został osiągnięty. - Stephen Bolivar Fletcher. - A cóż to za chłopak? - Pierworodny i pierwszy chłopiec Gałganiarza i Rybiej Damy. Ze wszystkich możliwych odpowiedzi, tę uwielbiała najbardziej. Częściowo dlatego, że pierwszy raz, kiedy tak powiedział, uśmiechał się chytrze, jakby wiedział, że wkracza na terytorium dorosłych, że pieszczotliwe przezwiska rodziców są starsze od niego i w pewnym sensie spowodowały, że się narodził. Jakby miał podświadome przeczucie, że te imiona, wypowiedziane choćby w żartach, mają seksualny podtekst, którego nie mógł zrozumieć, niemniej jednak wiedział, że istnieje. - I nie zapominaj o tym - powiedziała pogodnie. - Nie zapomnę - obiecał. - Mamo? - dodał. - Tak? - Proszę, mogę zostać w domu jeszcze kilka dni? Westchnęła. - Naprawdę nie wiem, Stevie. Pogadam jednak z tatą. - On powie to samo. - Możliwe. My, rodzice, już tacy jesteśmy. Najgorsza chwila przyszła przy śniadaniu w poniedziałek. Dzieciaki pałaszowały gorącą owsiankę, podczas gdy tata pochłaniał płatki ryżowe, czytając równocześnie gazetę. - Ta gazeta jest niemal tak marna jak tamta w Vigor - stwierdził. - Nie licz na „Washington Post”, chyba że zamieszkasz w Waszyngtonie - powiedziała DeAnne. - Nie chcę „Washington Post”. Wystarczy mi „Salt Lake Tribune”. Salt Lake to przecież miasto z dwoma gazetami, a tu Steuben nie potrafi zadbać o gazetę z wiadomościami ze świata na pierwszej stronie. - Czy jest tu Cathy? Czy jest panna Manners? Czy jest tu Ann Landers? - Okej, jest tu wszystko, czego nam potrzeba do szczęścia. Na zewnątrz rozległ się klakson. - Są wcześnie - zdziwił się Step. - Myślisz, że zdążę umyć zęby? - A ty myślisz, że wytrzymasz dzień, jeśli nie umyjesz? Zerwał się od stołu. - Kto jest wcześnie? - zapytał Stevie. - Kierowca twojego taty. Przez jakiś tydzień jeden kolega taty z pracy będzie go zabierał rano i przywoził wieczorem, byśmy mieli samochód do załatwiania pilnych sprawunków. Stevie wyglądał na przerażonego. - Mamo - zapytał - a co ze szkołą? - W tym sęk. Od następnego dnia będziesz jeździł autobusem, skoro jednak dzisiaj mam wolny samochód, podrzucę cię do szkoły. - Czy tata nie podrzuci mnie pierwszego dnia? Zbyt późno przypomniała sobie, że gdy Stevie zaczynał przedszkole, wciąż odpoczywała po narodzinach Betsy i to właśnie Step zabrał syna pierwszego dnia do szkoły. - Czy to jakaś różnica, które z nas weźmie cię do szkoły? Oznaki strachu w jego oczach były dobitniejszą odpowiedzią niż wyszeptane „nie”. Step wszedł z powrotem do kuchni, taszcząc neseser - swój areszcik, jak go nazywał. - Step - powiedziała DeAnne. - Sądzę, że Stevie oczekuje, że weźmiesz go dzisiaj do szkoły. - A niech to. Na śmierć zapomniałem. - Na twarzy odbił mu się skrywany gniew, który DeAnne znała nazbyt dobrze. - Czy to nie wspaniałe, że dostałem tę pracę i nie mogę nawet zabrać dziecka do szkoły w pierwszy dzień? - To też twój pierwszy dzień. Przyklęknął przed krzesłem Steviego. Stevie patrzył smutno w talerz. - Stevie, powinienem był zaplanować to lepiej. Tak się jednak nie stało i mam teraz na karku tego faceta, czekającego na zewnątrz, i... Rozległ się dzwonek u drzwi. - Urwanie głowy - powiedział Step. - Musisz już iść - ponagliła DeAnne. - Ze Steviem będzie wszystko w porządku, zobaczysz. Prawda, Stevie? - Prawda - cicho odrzekł Stevie. Step pocałował synka w policzek, wtedy Betsy krzyknęła: „I mnie, i mnie”, pocałował zatem pozostałe dzieciaki, chwycił neseser i ruszył w stronę drzwi wyjściowych. DeAnne starała się pocieszyć Steviego. - Przykro mi, lecz w ten sposób tatuś zarabia pieniądze na nasze utrzymanie, naprawdę nie może... - Wiem, mamo - odparł Stevie. - Pojedziemy do szkoły, gdzie spotkasz się z panią dyrektor i... Nagle w kuchni zjawił się Step. - Wytłumaczyłem mu, że mamy kryzys i że jutro znajdzie mnie czekającego przy krawężniku, dzisiaj się jednak spóźnię. Muszę odwieźć syna w pierwszy dzień drugiej klasy. DeAnne była na poły zachwycona, na poły przerażona. Zdawała sobie doskonale sprawę, że Step na swój sposób boi się wracać do dziewięciogodzinnego dnia pracy, tak jak Stevie obawia się pierwszego dnia w nowej szkole. - To nimi naprawdę wstrząśnie, Gałganiarzu - zauważyła, uśmiechając się ponuro. - Zlekceważenie oferty podwiezienia i późne przybycie do pracy, zaraz pierwszego dnia. - Niech przywykną do tej kolejności: na pierwszym miejscu jestem ojcem, a dopiero na ósmym twórcą instrukcji komputerowych. - A co jest między pierwszym i ósmym? - zapytał Stevie, wyraźnie uradowany. - Cała reszta - odpowiedział Step. - Może lepiej zadzwoń - zaproponowała DeAnne. Step podszedł do telefonu i od razu poznała, że nie wszystko układa się tak gładko, jak to zakładał. - Niedobrze - obwieścił na koniec. - Mają zebranie personelu o ósmej trzydzieści, na którym zaplanowali wprowadzić mnie we wszystkie szczegóły, każdy 2 Orson Scott Card 004 Inne 008 Zagubieni chlopcy, Page 2 of 47 rozplanował dzisiejsze zajęcia z uwzględnieniem mojego przybycia o czasie. - Lecz teraz nici z podwiezienia - DeAnne słusznie zauważyła, starając się, by nie zabrzmiało to złośliwie. Step po raz drugi uklęknął przy krześle Steviego. - Nic na to nie poradzę, Kluczniku. - Wiem - odparł Stevie. - Próbowałem - tłumaczył Step. - Lecz naszej rodzinie potrzebna jest ta praca, tym bardziej że przejechaliśmy taki szmat drogi do Karoliny Północnej. Stevie skinął głową, próbując wyglądać na dzielnego chłopaka. - Wykonuję dla rodziny swoją robotę, ty wykonuj swoją. - Jaka jest moja? - zapytał Stevie. W oczach błysnęły iskierki nadziei. - Zebranie się do kupy i pójście do szkoły - wyjaśnił Step. Najwidoczniej Stevie miał nadzieję na jakiś inny przydział. Przełknął tylko ślinę i kiwnął powtórnie głową. Nagle o czymś pomyślał. - Jak się tam dostaniesz, kiedy nie masz samochodu? - Pofrunie - podrzucił pomysł Robbie. - Nie - powiedziała DeAnne. - To wasza mama jest czarownicą, która lata na miotle. - Sądzę, że władujemy się wszyscy razem do auta, a wy podrzucicie mnie do pracy w drodze do szkoły. - A nie mógłbyś podrzucić mnie do szkoły w drodze do pracy? - poprosił Stevie. - Przykro mi, Kluczniku - odparł Step. - Musiałbym się wracać. Geografia jest temu przeciwna. Tak samo jak zegar. Cała przestrzeń i czas są temu przeciwne. Einstein jest temu przeciwny. - Ojciec miał raz rok zawieszenia - powiedziała DeAnne - lecz to się zdarzyło, nim najstarsze z was się urodziło. W rzeczywistości jest doskonałym kierowcą, zawsze prowadzi bezpiecznie. - Nie po raz pierwszy DeAnne zastanawiała się, czy Step nie zmieniłby swych przyzwyczajeń dotyczących prowadzenia samochodu, gdyby usłyszał, że dzieci dostrzegają jego brawurę. Ciężko jest uczyć dzieci, co dobre, a co złe, jeśli ojciec nie przestrzega przepisów i często przekracza dozwoloną prędkość... Wyobrażała siebie, jak będzie tłumaczyć dzieciom zawikłane sprawy, kiedy podrosną i zaczną umawiać się na randki. Zrozum, masz żyć cnotliwie, a to znaczy, że możesz robić, co tylko zechcesz, jeśli tylko dziewczyna nie zajdzie w ciążę. Lecz Step nie potrafił - lub nie chciał - zrozumieć podobieństwa między przepisami prawa drogowego a przykazaniami. „Prawa ludzkie i prawa boże to dwie osobne sprawy - zawsze mawiał Step. - A nasze dzieciaki są wystarczająco bystre, by same dostrzegły różnicę”. No to pięknie. Zatem małżeństwo oznacza pogodzenie się z faktem, że słabości współmałżonka przejdą na dzieci. Wiedziała, jak bardzo denerwuje Stepa, że dzieci tak jak i ona rzucają buty gdzie popadnie. Step wchodził do pokoju i albo następował na czyjeś obuwie i potykał się o nie, albo - gdy je zauważył na czas - kopał do przedpokoju lub wkładał pod poduszkę przestępcy. „Różnica między człowiekiem cywilizowanym a barbarzyńcą - zwykł mawiać - polega na tym, że cywilizowani ludzie noszą buty”. Step musiał mieszkać z bosonogimi barbarzyńcami, a DeAnne odpowiadać na pytania, dlaczego tata wciąż łamie prawo. Nie za dobra wymiana - nie dostrzegała żadnych moralnych implikacji wynikających z chodzenia boso. Jednak żyła z tym, marudząc co chwila, zresztą tak jak on. Aby dostać się do szkoły podstawowej Western Allemania, trzeba minąć szkołę ogólnokształcącą, także zwaną Western Allemania. Na obszernym parkingu zebrały się żółte autobusy, czekające na zakończenie dnia nauki. W posyłaniu dziecka do szkoły najbardziej nie cierpiała tego, że tym samym autobusem podróżowali do szkoły uczniowie podstawówki i średniacy, prócz tego kierowcami byli uczniowie szkoły średniej. Pomyśleć tylko o siedemnastolatku, ponoszącym odpowiedzialność zarówno za utrzymanie dzieciaków w autobusie przy życiu, jak i za dyscyplinę, no cóż - co mogła na to poradzić? Dyrektorka spojrzała na nią zdziwiona i powiedziała: „Pani Fletcher, taki już mamy zwyczaj w Karolinie Północnej”. Zjechała ze wzgórza na podjazd przed szkołą. Przed zajęciami i po nich szkolny podjazd był zarezerwowany dla autobusów: rodzice odbierający swe pociechy musieli podjeżdżać zupełnie inną drogą na niewielki parking na wzgórzu, oddalony od szkoły mniej więcej o dwieście jardów, i tam poczekać na dzieci. Wskazała pagórek Steviemu, kiedy wyciągała Elizabeth z siedzenia. - Kiedy będę cię odbierać, idź zawsze tamtymi schodami na wzgórze. Tam będę czekała. - Okej - rzekł Stevie. - A gdyby coś się stało, na przykład nawalił samochód i gdyby mnie tam nie było, zejdziesz z powrotem do szkoły i przy gabinecie dyrektora poczekasz, aż przyjdę. - Dlaczego nie mogę po prostu poczekać na górze? - Ponieważ świat nie jest bezpieczny - wyjaśniła DeAnne. - Co by się stało, gdyby ktoś podszedł do ciebie i powiedział: „Twoja mama prosiła mnie, bym cię podwiózł do domu”? - Nie pojechałbym z nim. - To tylko jeden z przykładów, Stevie. - Natychmiast ucieknę od tej osoby w stronę najbliższego przedstawiciela władzy. - W szkole jest nim dr Mariner. A poza szkołą? - Jeśli ta osoba będzie mnie ścigała, nie będę się chował, pobiegnę na otwarty teren, gdzie jest najwięcej ludzi, a gdy się zbliży, krzyknę na cały głos: „On nie jest moim tatusiem!” albo „Ona nie jest moją mamusią! Na pomoc!” - Świetnie. - I ja tak umiem - wrzasnął Robbie. - Umiem, umiem - krzyczała Betsy. - Przykro mi, że muszę uczyć was takich rzeczy - powiedziała DeAnne - lecz na świecie są źli ludzie. Nie jest ich wielu, lecz należy uważać. A co by było, gdybym naprawdę wysłała kogoś po was, ponieważ zdarzyłby się wypadek i musiałabym wziąć któreś do szpitala lub coś podobnego? - Hasło - odpowiedział Stevie. - Jak ono brzmi? - Larwy. - Małe, wilgotne dzidziusie muszek - krzyknął Robbie. Oczywiście Step wymyślił to hasło. - Cisza, Chrabąszczu, to poważne sprawy - napomniała DeAnne. - A czy pytasz ich o to hasło? - Nie. Nie mówię nawet, że jest jakieś hasło. Z nikim nigdzie nie idę, dopóki nie powie „Twoi rodzice kazali mi przekazać: Larwy”. - Prawidłowo - pochwaliła DeAnne. - Jeśli tego nie mówią, to są kłamcami i odmawiam pójścia, i krzyczę, krzyczę, jeśli się naprzykrzają. - Prawidłowo - powtórzyła DeAnne. - Mamo? - zapytał Stevie. - No? - Co będzie, kiedy nikt nie usłyszy mojego krzyku? - Nigdy nie powinieneś przebywać w miejscu, gdzie nikt nie usłyszy twego wołania o pomoc, Stevie. Ale proszę, nie przejmuj się tym aż tak bardzo. Jeśli zrobisz wszystko, co do ciebie należy, ja też zrobię wszystko, co należy do mnie, tak więc nie będzie żadnych kłopotów. W porządku? - Mamo, boję się tam wejść. Wspaniale, pomyślała DeAnne. Właśnie przebrnęłam przez katechizm prawideł o porywaczach, a dzień zapowiada się przepełniony terrorem. - Daj spokój, Stevie. Dr Mariner jest cudowną, uprzejmą panią, polubisz ją z pewnością. Dr Mariner miała zdolność uspokajania dzieciaków, już w ciągu kilku chwil Stevie uśmiechał się do niej, później śmiał się na całego, gdy opowiedziała kawał. Strach jednak powrócił. Po krótkim pobycie w dyrektorskim gabinecie dr Mariner chwyciła dłoń Steviego i powiedziała: - A teraz chodźmy do klasy. Stevie wyszarpnął rękę i stanął przy DeAnne. - Czy mama może mnie odprowadzić do klasy? - Oczywiście, że może, jeżeli tylko zechce - powiedziała dr Mariner. - Twoja nauczycielka nazywa się pani Jones. To łatwe nazwisko, nieprawdaż? - Pani Jones - powtórzył Stevie. Powtarzał nazwisko jeszcze kilka razy, półgłosem. - Pani Jones, pani Jones. Dr Mariner poprowadziła korowód korytarzami, niczym doskonała przewodniczka wycieczki. Wskazywała, gdzie mieści się przedszkole i najniższe klasy, następnie przyprowadziła Steviego do przedsionka, w którym obok klasy pani Jones znajdowała się jeszcze jedna. Dla Steviego nadeszła pora wejścia do klasy. Przylgnął mocniej do ręki DeAnne. - Naprawdę chcesz, żeby twoja mama, brat i siostra weszli z tobą do klasy w pierwszy dzień? - zapytała DeAnne. Stevie potrząsnął gwałtownie głową. DeAnne przesunęła Elizabeth na biodrze, po czym kucnęła przy starszym synu. - Czasami trzeba wypić kielich - oświadczyła. Skinął głową. Kiedy miał trzy lata i cierpiał na zatrucie pokarmowe, nie chciał pić zalecanego syropu, który musiał brać, żeby spadła gorączka. Step uklęknął przy jego łóżku, by opowiedzieć mu historię Chrystusa modlącego się w gaju oliwnym. Czasami po prostu trzeba wypić kielich, powiedział wtedy Step, a Stevie wypił syrop bez dalszego biadolenia. Tym razem też podziałało. Zmarszczył brwi i skinął głową na znak, że rozumie. Potem odwrócił się i przeszedł przez drzwi, które dr Mariner trzymała uchylone. Jego krok tak bardzo przypominał krok Stepa, kiedy tego ranka udawał, że się nie boi. Obydwaj martwili DeAnne. W klasie natychmiast rozległy się okrzyki: „Nowy! Nowy!” Kątem oka dojrzała nauczycielkę, panią Jones, która bez entuzjazmu odwracała się w kierunku Steviego. Wówczas dr Mariner zatrzasnęła drzwi. ROZDZIAŁ TRZECI GALLOWGLASS Oto firma, w której Step pracował: Ray Keene był specem od systemów komputerowych przy UNC- Steuben, kiedy Commodore 64 zaczął pojawiać się na rynku. Ray połapał się od razu, że to sześćdziesiątkaczwórka sprawi, iż komputer znajdzie się w każdym domu w Ameryce, jeśli ktoś ruszy głową i wypuści tani software, by ludzie mogli coś zrobić z tym urządzeniem. Commodore’a nie wspierało właściwe zaplecze - w opinii Raya oprogramowanie, jakie oferowano, było kiepskie i o wiele za drogie. Dlatego wypłynął ze Scribe’em 64, sprzedając ów wyrób za dwadzieścia dziewięć dolców bądź dziewiętnaście wraz z kosztem przesyłki, jeśli zamawiało się program bezpośrednio w Eight Bits Inc. Początkowo firmie nie wiodło się najlepiej. Już na samym starcie brak doświadczenia Raya w interesach omal nie zabił przedsiębiorstwa - tyle płacił za pakowanie, że z każdą sprzedaną sztuką tracił 22 centy. Na skutek tego, po wyczerpaniu się pierwszej tury tysiąca pudełek, przeszedł na mniejsze opakowania, bez nadruku na zewnątrz, jedynie z nalepką głoszącą: „Jedyny edytor tekstu, jakiego kiedykolwiek będziesz potrzebował - $29”. W efekcie na każdej sprzedanej sztuce zarabiał cztery dolary. Dodatkowo zaczął sprzedawać ich więcej, rósł też zysk na każdym pudełku, aż pewnego dnia żona powiedziała: „Ray, straciłam dom, wszystko zostało przejęte przez Eight Bits Inc. Albo ja wyprowadzę się, a ze mną dzieci, albo wyprowadzi się firma”. To właśnie wtedy Ray Keene kupił obrzydliwy budynek przy Palladium. Początkowo, w latach siedemdziesiątych, mieściła się tu klimatyzowana montownia kalkulatorów, jednak już od kilku lat świeciła pustkami. Właściciel odsprzedał Rayowi architektoniczne straszydło za cenę wskazującą, że jest zadowolony z pozbycia się dokuczliwego balastu. Ray założył nową instalację elektryczną, połowę przestrzeni zajmowanej przez halę produkcyjną podzielił na biura. Budynek nie miał okien, a miejsce było brzydkie, jednak wszyscy pracownicy firmy, których liczba wówczas nie przekraczała dziesięciu osób, szczęśliwi byli, iż mają tyle wolnego miejsca, i pokochali swój zakład, jak mama kocha brzydkie dziecko. Kiedy Step przybył na przesłuchanie sześć tygodni wcześniej, w każdej twarzy dostrzegał wigor i podniecenie. Lecz tego pierwszego dnia pracy doszło coś nowego. Ray Keene przemeblował biuro od ostatniego razu, kiedy gościł w nim Step, w sposób sugerujący, że Ray zaznajomił się z książką o potędze, która w zeszłym roku dominowała na listach bestsellerów. Ray zasiadał za masywnym biurkiem w wygodnym fotelu bujanym, podczas gdy pozostałe krzesła w gabinecie, na których musieli siadać goście, były twarde, za niskie, niewygodne. Można było odnieść wrażenie, że siedzi się na skraju, ponieważ siedziało się na nim faktycznie. - Nie będzie pan składał żadnych raportów przede mną - poinformował go Ray. - Mianowałem Dicky’ego Northangera wiceprezesem do spraw efektywnego wykończenia produktów, przed nim pan będzie odpowiadał, dla mnie jedynie sporządzał sporadyczne sprawozdania. Wkrótce zatrudnimy panu asystenta, na razie jednak wszystkie instrukcje całego naszego oprogramowania będą przechodzić przez pana ręce, Dicky będzie musiał je zaaprobować. Dicky Northanger zajmował się wszystkimi podręcznikami oprogramowania. Jego pierwszego zatrudnił Ray Keene. Byli teraz dobrymi kumplami, każdego niedzielnego popołudnia chodzili wspólnie po „New York Timesa” do księgarni. Był towarzyski, przysadzisty, w średnim wieku, prawdopodobnie najstarszy pracownik firmy, Step nie miał nic przeciwko składaniu przed nim raportów. Oczywiście Ray nie mógł wysłuchiwać raportów wszystkich pracowników, lecz firma obecnie zatrudniała tylko dwadzieścia pięć osób i wyglądało dziwnie w przedsiębiorstwie tych rozmiarów, że Step miał się nie kontaktować z szefem inaczej niż za pośrednictwem pisemnych sprawozdań. Po półgodzinnym spotkaniu z Rayem na osobności, chwili fizycznej niewygody, przeszli bezpośrednio na zebranie personelu, gdzie objaśniono zasady nowego planu naprawczego, a na końcu, przy okazji, Step i jeden facet z działu artystycznego zostali przedstawieni jako nowi pracownicy. Przedstawiał ich Dicky; Step był nieco zmieszany, gdy ten rozwodził się w wielkich słowach nad geniuszem Stepa objawionym przy programowaniu Hacker Snacka - a później, co zażenowało Stepa w większym stopniu, wyraźnie dał wszystkim do zrozumienia, że Step tylko przed nim ma składać raporty i chociaż musi mieć dostęp do wszystkich programistów na każdym poziomie prac nad oprogramowaniem, nie jest niczyim zwierzchnikiem i nikomu nie wolno pytać go o poradę dotyczącą programu. Step miał jedynie pisać podręczniki instrukcji. Następnie przeszedł na spotkanie z Bobem, wiceprezesem do spraw finansów - był księgowym, dopóki w Eight Bits Inc. nie nastąpił gwałtowny napływ pracowników, najwidoczniej w ostatnich sześciu tygodniach. Twarz miał pociągłą, ogorzałą od wiatru, na nogach kowbojskie buty. Kiedy mówił, bardziej się zwracało uwagę na jego nosowy teksański akcent niż południowe przeciąganie wyrazów. Pierwszą rzeczą, jaką uczynił, było podsunięcie Stepowi pod nos dwustronicowej umowy do podpisania. - Cóż to takiego? - zapytał Step, jako że podpisywał już umowę o pracę. - Zgoda na dochowanie tajemnicy służbowej - poinformował go księgowy kowboj. - Standardowa procedura. Step przejrzał wnikliwie dokument, mimo że Bob szeleścił papierami, by wykazać zniecierpliwienie tym, że zabiera mu się zbyt dużo czasu. Oczywiście okazało się, że dokument zawiera wiele dziwnych ustępów. - Ten kontrakt wykupuje moje prawa do wszystkiego, czego dokonam w programowaniu do końca życia - powiedział. - Hm, nie tak do końca - rzekł kowboj Bob. - Właśnie wracam z zebrania, na którym omówiono moje całkowite wyłączenie ze wszystkich prac nad oprogramowaniem tutaj w Eight Bits. - Eight Bits Inc. - Dlaczego więc miałbym podpisywać kontrakt, przelewający na Eight Bits Inc. wszelkie prawa do oprogramowania, jakie stworzę, pracując tutaj? Przecież nie mam tu w ogóle programować, no nie? - Ach, znowu ten Dicky - westchnął Bob. - Spala go zazdrość, bo chociaż przybyłeś do nas, by pisać instrukcje, każdy wie, że jesteś najlepszym programistą, jaki kiedykolwiek przekroczył nasze progi, upewnia się zatem, że wszyscy wiedzą, kto jest czyim szefem. Po prawdzie Ray i ja spodziewamy się, że będziesz w pewien sposób kontrolował jakość całego software’u, gdyż Dicky nie jest aż tak dobrym programistą, dokonuje takich poprawek, po których programy ukazują się na rynku z błędami. Czasami. To tak między nami, oczywiście. - Dicky zakazał stanowczo, by ktokolwiek prosił mnie o radę dotyczącą programowania - powiedział Step. - No tak, cóż, po prostu nie przypominaj mu o tym, to wszystko, czego ja i Ray po tobie oczekujemy. - Innymi słowy dajesz mi do zrozumienia, że poza pisaniem instrukcji mam być kontrolerem jakości, tyle tylko że nie mogę przyznać się przed bezpośrednim przełożonym, że to właśnie robię? Wszystkie moje działania mają odbywać się za jego plecami? - Dlatego płacimy ci trzydzieści tysiączków rocznie, przyjacielu. - A tymczasem mam przekazać zgodnie z umową każdy pomysł Eight Bits... Inc.? Dlaczego po prostu nie wszystko, czego dokonałem w związku z oprogramowaniem w firmie? - Ten kontrakt stanowi warunek zatrudnienia, Step - rzekł Bob. Wciąż wydawał się towarzyski i łagodny, lecz gdyby znajdowali się w westernowym saloonie, ton jego głosu przepędziłby na ulicę połowę klientów, obawiających się przetrącenia nosa połamanym krzesłem. - Na mocy tej ugody, jeśli kiedykolwiek zechciałbym opuścić przedsiębiorstwo, nie mógłbym nigdy konkurować z Eight Bits Inc. - Nasz prawnik powiedział, że to naprawdę niezły pomysł. Kiedy dojechali do Eight Bits Inc., Step odchylił się do tyłu i ucałował Steviego na pożegnanie, a choć chłopiec był w wieku, w którym pocałunki rodziców nie są specjalnie mile widziane, tym razem nie wybrzydzał. W czasie gdy Step obdarzał Robbiego i Elizabeth tradycyjnym hałaśliwym cmoknięciem, DeAnne zerknęła na jednopiętrowy budynek z czerwonej cegły, w którym Step miał teraz spędzać mnóstwo czasu. Była to jedna z tych obrzydliwych, płaskodachych konstrukcji, które wznoszone są przez firmy niezbyt zasobne w fundusze, a potrzebujące dachu i ścian. Prawdę mówiąc, był to dobry znak, sugerujący, że właściciel nie należy do szefów opanowanych przez iluzję własnej wielkości, wydających pieniądze przedsiębiorstwa za pierwszy hit programowy na niepotrzebne błyskotki, znaczące niewiele w czasie bessy na rynku. Gdybyśmy tylko byli tacy rozważni, pomyślała DeAnne, kiedy zaczęły napływać pieniądze za Hacker Snacka. A tak roztrwonili je praktycznie na nic. Doktor filozofii to było coś. Również pomaganie rodzinie. Także prototyp odtwarzacza VCR, do którego w Steuben w Karolinie Północnej nie mogli wypożyczyć pasujących kaset. - Pa, Rybia Damo - pożegnał się Step. - Powodzenia, Gałganiarzu - odpowiedziała DeAnne. Obserwowała, jak odchodzi w stronę budynku. Kroczył śmiało, niemal beztrosko. Zawsze lubiła patrzeć na niego. Emanował naturalną pewnością siebie, niczym akwizytor wyćwiczony w wyczynowym chodzie. Tym razem jednak wiedziała, że jego rezon jest kłamstwem. Już samo wejście do tego budynku oznaczało upadek Stepa, na przekór faktowi, że szefowie Eight Bits Inc. byli uradowani, iż sam Step Fletcher ubiega się o pracę u nich. Sam ten fakt, że byli pod wrażeniem, przekonywał Fletchera, jak nisko się stoczył: pracował teraz w tego rodzaju firmie, w której nikt by nie pomyślał, że zdobędzie pracownika o kwalifikacjach zbliżonych do jego. - Czy się spóźnię, mamo? - zapytał Stevie. Step zniknął już w czeluści budynku, nie było powodu, by dłużej zwlekać. DeAnne wrzuciła bieg i zjechała z pobocza na Palladium Road. - I tak byś się spóźnił, choćby nie wiem co - powiedziała. - Musimy odwiedzić gabinet dyrektorki i wpisać cię na listę. - A więc wejdę do klasy na oczach wszystkich. - Może się zdarzyć, że drzwi będą z tyłu klasy - powiedziała DeAnne. - Wtedy będziesz za wszystkimi. - Ja nie żartuję, mamo. - Masz pietra, to zrozumiałe - pocieszyła go. - Lecz dyrektorka jest naprawdę miła i z pewnością wybrała ci cudownego nauczyciela. - A nie mógłbym zobaczyć dziś tylko pani dyrektor, a jutro przyjść do szkoły na normalną godzinę? - Stevie, inne dzieci i tak zauważą, że jesteś nowy. A jeśli pokażesz się dopiero jutro, skąd będziesz wiedział, gdzie siedzieć? Staniesz i poczujesz się idiotycznie. Jak przyjdziesz dzisiaj, od razu przydzielą ci miejsce, a wszyscy wytłumaczą ci rzeczy, o których powinieneś wiedzieć. - Mimo to... - Stevie, prawo wymaga, żebyś znalazł się w szkole. - Rany - wtrącił Robbie. - Pójdziesz do więzienia, jeśli pozwolisz Steviemu zostać w domu? - Niezupełnie. Lecz w naszej rodzinie przestrzegamy prawa. - Tata nie przestrzega - upierał się Robbie. - Zawsze prowadzi za szybko. - Wasz ojciec uważa, że wszystkie znaki oznaczają „plus minus dziesięć mil na godzinę”. - Zamkną tatę w więzieniu? - Robbie był ciekawy. - Nie, ale mogą mu zabrać prawo jazdy. - Już to prawie kiedyś zrobili, no nie? - odezwał się Stevie. Orson Scott Card 004 Inne 008 Zagubieni chlopcy, Page 3 of 47 3 - Jak sobie chcecie. Jestem tu po to, żeby pisać podręczniki, nie by pracować nad software’em. Pomogę przy kontroli jakości, jeśli Ray tego ode mnie wymaga, chcę jednak pływać po otwartym morzu, a nie kryć się jak jakiś szpicel. Nie podpiszę też tego kontraktu, jeśli nie zostanie sporządzony od nowa z uwzględnieniem zmian w klauzuli dotyczącej niekonkurencyjności. Chcę, by ograniczała się do jednego roku. Chcę też, by uwzględniono wszelkie moje prawa do software’u napisanego uprzednio, przed przybyciem do waszej firmy, jak też do programów napisanych po ewentualnym opuszczeniu Eight Bits Inc. - Nie ma mowy - zaoponował Bob. Step powstał. Kolana mu drżały i czuł się nieco słabo, wiedział jednak, że w żadnym razie nie może podpisać takiego kontraktu. - Dopiero co przeprowadziłem się z rodziną do Steuben na mocy umowy, która nic o czymś takim nie wspominała. Co się tyczy mnie, ten dokument oznacza, że wyłamaliście się z postanowień pełnoprawnej umowy. Zatem jeśli wasz prawnik nie poprawi tego dokumentu, porozmawia sobie z moim prawnikiem na temat zwrotu kosztów przeprowadzki, kosztów powrotu, a także, jeśli sąd wyrazi zgodę, a myślę, że wyrazi, wyciągnę od was roczną odprawę. Macie mój numer telefonu. Step nie mógł uwierzyć, że oznacza to pożegnanie z pracą, a była dopiero jedenasta rano, w pewien szczególny sposób ulżyło mu jednak. Scena w biurze Raya i wystąpienie Dicky’ego na zebraniu personelu obudziły w Stepie taką obawę dotyczącą przyszłości w tym miejscu, że posiadanie wymówki do zerwania z firmą sprawiło mu przyjemność. Jednak jego śmiała przemowa o tym, co mógł dlań wyciągnąć prawnik, była tylko czczą gadaniną. Nawet gdyby wszystko układało się zgodnie z planem, sprawa sądowa mogła się przeciągać aż do chwili, w której od dawna mieliby problemy finansowe. Nie chodziło jedynie o oddanie w zastaw hipoteczny domu w Vigor i koszty przeprowadzki. Chodziło o fakt, że mieli zamiar z honorarium pokryć tej jesieni wszystkie zaległe zeszłoroczne podatki, obecnie byli poważnie zadłużeni w IRS i nawet plajta nie wydobyłaby ich z tego. Porzucenie tej pracy byłoby tak druzgoczącym ciosem, że musieliby prawdopodobnie zmykać z powrotem do Orem w Utah, by mieszkać w suterenie u rodziców DeAnne, gdy tymczasem IRS licytowałby cały ich majątek. Mimo to fajnie było zdążać w kierunku drzwi gabinetu Boba. - Zaczekaj no, Step - zabrzmiał głos księgowego. Step odwrócił się na pięcie. Wiceprezes do spraw finansów sięgał do szufladki biurka, skąd wydobył kolejny dokument. - Skoro nie podoba ci się tamten papier, popróbuj się z tym, zanim nas opuścisz i będziemy musieli zaskarżyć cię o niewywiązanie się z umowy. Step wrócił i wyciągnął dokument z dłoni Boba. Przeczytał go bez siadania na krześle. Ku swemu niedowierzaniu miał przed sobą wersję, która mogła być napisana wyłącznie dla niego - uwzględniała poprzednie prace Stepa, uwzględniała programowanie na komputerach, dla których Eight Bits Inc. nie wydawało software’u, natomiast klauzula o niekonkurencyjności precyzowała dokładnie jeden rok. - Mieliście to już napisane - rzekł Step. - No - odpowiedział kowboj Bob. - Dlaczegóż to odgrywałeś komedię z tamtym dokumentem? - Ponieważ mogłeś go podpisać. - Bob wyszczerzył zęby. - Taki jest biznes, Step. Step stał nieruchomo, patrząc mu w oczy, tocząc wewnętrzny spór na temat, czy chciałby mieszkać na wspólnej planecie z tym człowiekiem, a co dopiero pracować wspólnie. - Wyszliśmy naprzeciw każdej twojej obiekcji, Step. - Bob szturchnął go. - Zastanawiam się po prostu, czy w tej szufladce nie znajduje się jakiś inny dokument. - Znajduje. Jest na nim numer telefonu naszego prawnika. Czyż nie wyrażam się delikatnie, Step? Podpis albo pozew. - A niech to, Bob, czy tak rozmawiasz ze wszystkimi chłopakami? - Spójrz na to inaczej, Step. Nie będziesz pracować ze mną. Jedyna rzecz, jaką o mnie będziesz wiedział, to to, że podpisuję dla ciebie czeki z wynagrodzeniem. A kiedy dostaniesz już kilka, na pewno mnie polubisz. Jesteś teraz wkurzony, ale to minie, za sześć miesięcy pójdziemy może na piwo, by się pośmiać z tego, jaki zdenerwowany byłeś pierwszego dnia. - Nie piję - powiedział Step. - No tak, zapomniałem, jesteś mormonem - rzucił Bob. - No to ten pomysł odpada. Jednakże kiedy patrzę na ciebie, powiedziałbym, że nigdy nie wybaczysz mi bez pomocy kilku szklanek piwa. Powiedział to z takim błyskiem w oku, że Step nie mógł powstrzymać uśmiechu. Tak więc Bob wiedział, że jest z niego kawał sukinsyna i nie przejmował się tym zbytnio. Cóż, Bob, wiem, że jesteś sukinsynem, ja też o to zbytnio nie dbam. Step położył papier na blacie, podpisawszy go uprzednio, i wyszedł. Dochodziło południe i chociaż miał przypuszczalnie teraz odnaleźć Dicky’ego i dowiedzieć się, gdzie znajduje się jego gabinet, potrzebował postać przez chwilę na zewnątrz budynku i zdecydować, czy powinien wrzeszczeć, płakać, czy się śmiać. W drodze na zebranie personelu zauważył korytarzyk prowadzący do drzwi północnego skrzydła budynku - Dicky wspomniał mimochodem, że każdy pracownik używał tamtych drzwi, gdyż wiodą one na parking. Tam teraz podążył Step. Sceneria na zewnątrz nie była taka miła - po prostu wąski parking, wysoka siatka zwieńczona drutem kolczastym, dalej zarośnięte pastwisko, gdzie jedynymi stworzeniami skubiącymi trawę były stare opony i lodówka z wyrwanymi drzwiami. Mercedes Raya stał na jedynym zarezerwowanym miejscu na parkingu, bezpośrednio naprzeciwko drzwi do budynku. Step poczuł nagłą potrzebę odlania się na opony niczym pies, zadowolił się jednak zwyczajnym wyobrażaniem sobie tego. W ciągu ostatnich pięciu lat byłem wolnym człowiekiem, powiedział do siebie, nie pracowałem dla nikogo. Żyjąc ze studenckich kredytów, uczyłem się programowania na Atari, by zwyczajnie zapomnieć o historii, a skończyło się na tym, że zmajstrowałem program, który dał przyjemność wielu ludziom, przez co w ciągu półtora roku wzbogaciłem się o jakieś sto tysięcy dolarów. Wszystkie te pieniądze przepadły, zalegam z podatkami, których nie mogę spłacić, przed chwilą podpisałem kontrakt na pracę w przedsiębiorstwie z bizantyjską polityką wewnętrzną, właścicielem śniącym o potędze, wiceprezesem do spraw finansów sądzącym, że bycie biznesmenem oznacza rolowanie każdego, kto na to pozwoli, nadzorcą niekompetentnym do tego stopnia, że chcą, bym patrzył mu na ręce, ale bez jego wiedzy. Wszystko za trzydzieści tysięcy dolarów rocznie. Dwa tysiące pięćset na miesiąc. Oto cena za moją duszę. Sprawa nie przedstawiała się jednak gorzej niż w przypadku jego ojca na przestrzeni lat. Kompania reklamowa padła, kiedy ojciec nie mógł już dłużej jej ciągnąć. Mimo to nie chciał ogłosić bankructwa, spłacał powoli wszystkie długi, co zabrało mu dziesięć lat, w którym to czasie powrócił do szkoły, zdobył tytuł magistra, przez pewien okres nauczał w San Jose, skończył zaś pracując dla Lockheeda, obmyślając programy treningowe dla operatorów wyrzutni. Gdyby ojciec miał kiedykolwiek choć połowę tych pieniędzy, które ja zarobiłem w zeszłym roku, zapewniłby sobie wolność do końca dni. Trzymałby pieniądze w banku na czarną godzinę. Ja je wydałem, jakbym myślał, że zawsze będą płynąć szerokim strumieniem. I oto jestem w punkcie, w którym znajdował się też mój ojciec, przez te wszystkie lata w Lockheedzie, przyjmując rozkazy od dupków i zarywając weekendy w sklepie z aparatami fotograficznymi w Hillsdale Mall. Nie słyszałem od niego słowa skargi, jedynie przeprosiny skierowane pod adresem matki, kiedy musiała wrócić do pracy sekretarki w szkole publicznej. Dlatego podpisałem kontrakt, Step zdał sobie sprawę. Żebym nie musiał tymi samymi słowami przepraszać DeAnne. A jeśli nie znajdę sposobu na zdobycie jakichś dodatkowych funduszy w ciągu roku, IRS z pewnością postawi nas w podobnej sytuacji - tak czy inaczej. Niepokój, desperacja, pamięć o porażkach ojca - wszystko to przepływało przez niego i paliło w gardle, pomyślał: Jeśli wezmę to zbytnio do siebie, moje emocje będą wypisane na twarzy, kiedy wrócę do środka. Przełknął ślinę i odetchnął głęboko, wolno, siląc się na spokój. Ktoś otworzył za nim drzwi i wyszedł. Step z początku nie odwracał się, na wpół przestraszony i na wpół ogarnięty nadzieją, że to kowboj Bob albo nawet Ray Keene we własnej osobie, martwiący się o niego, chcący poprawić mu nastrój. Tymczasem był to jakiś dzieciak, sprawiający wrażenie, jakby nie opuścił jeszcze szkoły średniej, który odszedł kilka jardów dalej i zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko, wolno wypuszczał kłęby dymu w postaci zgrabnych kółek. - Ile czasu ci zabrało, żeby się tego nauczyć? - zapytał Step. Dzieciak odwrócił się w jego stronę. Na nosie miał osadzone okulary o potężnych szkłach w czarnej oprawce, przez co oczy zdawały się pływać w słoiku z formaliną. - Wydmuchuję kółka, odkąd mama mnie nauczyła, kiedy miałem dziesięć lat. - Twoja mama nauczyła cię puszczać kółka z dymu? Kiedy miałeś dziesięć lat? Dzieciak się zaśmiał. - To kraj tytoniu, panie Fletcher, a wszyscy, którzy mnie otaczają, są ludźmi tytoniu. Kiedy byłem bachorem, mama zwykła puszczać dym prosto w moją twarz, gdy dorosłem miałem zatem pojęcie, jaka jest różnica miedzy tanim zielskiem z papierosów Reynoldsa a dobrym towarem w E&Esach. Step miał nadzieję, że jego dreszcz nie został zauważony. Kiedy wraz z DeAnne polowali na mieszkanie, musieli wyeliminować z planów całe wschodnie obrzeże miasta, gdzie Eldredge & Emerson Tobacco Company wypełniała powietrze odorem smoły i nikotyny. Człowiek czuje się w takim miejscu, jakby utkwił na zawsze w windzie z pasażerem, który tuż przed wejściem do niej zgasił papierosa. Jaki interes widzieli mormoni w przybyciu do kraju tytoniu? Szczególnie gdy DeAnne tak była uczulona na dym, że przyprawiał ją o wymioty, nawet kiedy nie była w ciąży. Idea wydmuchiwania dymu w twarz dziecka zdenerwowała Stepa. Są rzeczy, których się po prostu nie robi z dziećmi, jeśli ma się odrobinę przyzwoitości. Nauczanie dziesięciolatka wydmuchiwania kółek... - Nie chcę wyglądać jak jakiś drętwy fanatyk czy ktoś taki, panie Fletcher, jednak myślę, że Hacker Snack jest najlepszą grą na Atari, jaką kiedykolwiek zrobiono. - Dzięki - odparł Step. - Oczywiście, pana podprogramy AI są pierwsza klasa. - AI? - zapytał. - No, wie pan, sztuczna inteligencja. - Wiem, co oznacza AI - odpowiedział Step. - Po prostu nie mogę przypomnieć sobie, żebym próbował kiedykolwiek zaadaptować ją do gry. - Mam na myśli, no wie pan, sposób, w jaki bandyci kierują się na gracza - rzekł. - Inteligentne programy komputera. To zbyt łatwe do przewidzenia. Z łatwością można uniknąć ich strzałów, póki gracz nie ginie zniszczony czystą szybkością. Uwielbiam rozkwaszać bandytów na śmierć. - Wielkie dzięki. - Nie, naprawdę, uwielbiałem tę grę, szkoda tylko, że nie sprawił pan, żeby bandyci poruszali się w sposób przypadkowy, żeby gracz nie połapał się, że do niego mierzą. Tak by się nigdy nie miało całkowitej pewności, dokąd idą. Wtedy można by spokojnie grywać na wyższych poziomach, nie musiałby pan nigdy umieszczać tego zabójczego poziomu trudności, gdzie nie można po prostu prześcignąć pogoni. - Nie istnieje żaden zabójczy poziom trudności - zaprzeczył Step. - Naprawdę? - Wystarczy znaleźć tylne wyjścia ze wszystkich pomieszczeń. Teraz z kolei dzieciak wyglądał na zbitego z tropu. - Tylne wyjścia? - Hacker Snack to nie gra arkadowa, to puzzle - wyjaśnił Step. - Tylko nie wmawiaj mi, że próbowałeś prześcignąć tych małych skurczybyków na każdym poziomie? - W ten sposób doszedłem do pół miliona punktów - powiedział chłopiec. - To najmniej prawdopodobna rzecz, o jakiej słyszałem. Powinieneś zmienić się w mokrą plamę przed zdobyciem dwudziestu tysięcy punktów. Musisz mieć refleks nietoperza. Dzieciak wyszczerzył zęby. - Jestem najlepszym cholernym specem od wideo, jakiego pan kiedykolwiek spotka - powiedział. - Musi mi pan pokazać to tylne wyjście. - Ty z kolei pokażesz mi, co ma znaczyć ta przypadkowość. - Wejdźmy do środka. Na jednej z maszyn właśnie odpaliłem tę gierkę, tak na wszelki wypadek, gdyby się pan pojawił. - Masz tu Atari? - Hej, żadna dusza nie wątpi, że Atari jest dziesięć razy lepsze niż „komodorek”. Jedynym powodem, dla którego piszemy oprogramowanie dla sześćdziesiątkiczwórki, są miliony sprzedawanych sztuk, podczas gdy Atari wciąż kosztuje straszne pieniądze, co oznacza, że nikt go nie kupuje. Step podreptał za nim do budynku. - Jak to się stało, że wyszedłeś na zewnątrz zapalić? - zapytał. - Zauważyłem ludzi palących w biurach. - Nie w moim - rzekł dzieciak. - Nikomu nie pozwolę palić przy komputerach. To je paskudzi. Jak wylana cola. Dzieciak nie pozwalał nikomu palić w pobliżu komputerów? - Jak się nazywasz? - zapytał Step. - Rodzice wołają na mnie Bubba, przy chrzcie dostałem Roland McIntyre, natomiast sam myślę o sobie jako o Saladynie Gallowglassie. - Spojrzał przez ramię na Stepa i uśmiechnął się szeroko. - Grał pan kiedyś w D&D? - Brat próbował mnie kiedyś nauczyć Dungeons and Dragons, lecz po pięciu godzinach gra wciąż się nie rozkręciła. - W takim razie cienki z niego władca smoków, jeśli chce pan znać moje zdanie, bez obrazy oczywiście, skoro to brat. Dobry władca smoków w ciągu pół godziny wciągnie pana w grę, tak że poczuje się pan jak w filmie. Prawie. A to jest pana biuro, tak przy okazji. Pomieszczenie było puste. Wiedzieli, że przyjeżdża, a nie wnieśli nawet zwykłego biurka. - Przynieśli tu biurko, ale kazałem im je zabrać - powiedział Bubba Roland Saladyn Gallowglass. - Powiedziałem im, że nie jest pan tu po to, by pisywać banalne liściki do siostrzenic i siostrzeńców, bo to pasuje raczej starym pannom. Ma pan tworzyć podręczniki oprogramowania, potrzebne jest więc pełne komputerowe wyposażenie, w komplecie z edytorem tekstu i przynajmniej po jednym z komputerów, dla którego produkujemy software. Tak wiec po południu zbudują tu małą komputerową centralkę, jak ta u mnie. Oto moje biuro. Należy też do pana, jeśli nie ma pan nic przeciwko, dopóki nie urządzą panu własnego. Step wkroczył do raju komputerowego maniaka. Dwa kontuary o wysokości biurka biegły wzdłuż obu ścian pomieszczenia, a nad nimi kilka półek. Dolna półka dźwigała monitory do pół tuzina komputerów, górna natomiast książki, gazety i rzędy dyskietek. Sam kontuar zapchany był „komodorkami”, przewijało się też kilka VIC-ów, jeden TI, RSCC, a nawet mizerny Timex. Prócz tego wysłużony monochromatyczny Pet, używany najwidoczniej jako edytor tekstu. Był także Atari, z Hacker Snackiem puszczonym w trybie demonstracyjnym. Tyle tylko że demo powinno pokazywać pierwszy poziom, nie zaś dwudziesty. - Złamałeś kod - zauważył Step. - Lubię wykorzystywać tę grę jako oszczędzacz ekranu, ponieważ wszystko się w niej porusza. Lecz dwudziesty poziom ma najfajniejsze kolory. - Ale to było zabezpieczone przed kopiowaniem siedmioma pieczęciami! - No cóż, dziesięć minut zajęło mi rozgryzienie schematu, później godzinę, by rozmontować kod. - Bubba Roland Saladyn Gallowglass wyglądał na dumnego z siebie, Step nie mógł się z nim nie zgodzić. Step był całkiem niezłym programistą, lecz ten dzieciak należał do prawdziwych hakerów, był dziecięcym geniuszem od kodów. W jakiś też sposób zdołał zdobyć wystarczający autorytet w Eight Bits Inc., żeby kazać przemodelować biuro Stepa. - A propos, czym się tu zajmujesz? - zapytał Step. - Ech, po prostu wałęsam się po kątach, programując trochę. Tak naprawdę powinienem być na studiach, lecz lawiruję między semestrami. - Wiosenna przerwa? - Tak, trwa już prawie rok. Próbowałem uczyć się o komputerach, ale oni wbijali mi do głowy COBOL-a, nie do wiary! Bez FORTRAN-u nie mogłem dostać zaliczenia. To tak, jakby kazali komuś w szkole medycznej wkuwać anatomię dinozaura. W weekend jedziemy paczką na koncert Davida Bowiego do Richmond. Zabierze się pan z nami? Mile połechtany tym zaproszeniem Step musiał odmówić. - Wciąż się rozpakowujemy, bardziej mi też odpowiada staroświecki amerykański rock and roli. Bowie trąci mi dyskoteką. - Gdzie tam, ma to już za sobą. Tak jak i błyskotki. Teraz jest punkiem. - Hm, no tak... - Myślę o moim bohaterze z D&D, no wie pan, Saladynie Gallowglassie. Wyobrażam go sobie wyglądającego jak David Bowie. Albo jak Sting. - Sting? - zdziwił się Step. - Ten z Police - wyjaśnił dzieciak. Kiedy Step wciąż nie okazywał, że sobie przypomina, dzieciak potrząsnął głową i kontynuował. - Z tego, co zrozumiałem, zajmie się pan czymś przypominającym kontrolę jakości? - Z tego, czym Dicky uraczył mnie z rana - odpowiedział Step - wynika, że muszę go prosić o rozpięcie rozporka, kiedy zechcę się odlać. Dzieciak zachichotał. - Dicky to stary pierdoła. Nie, Ray powiedział mi, że jest pan cennym nabytkiem. Jedynym sposobem, w jaki mógł namówić Pierdołę, żeby pana zatrudnił, była obietnica zmuszenia pana do niewtrącania się do programowania, w rzeczywistości jednak pragnie, by maczał pan palce we wszystkim. Uważa pana za największego komputerowego arcymaga we wszechświecie. - No cóż, nie jestem nim - powiedział Step. - Jestem historykiem, który w wolnym czasie nauczył się programować. - Wszyscy dobrzy programiści są samoukami, przynajmniej na rynku komputerów domowych - stwierdził dzieciak. - Hej, jak mam właściwie zwracać się do ciebie? - Nazywają mnie tutaj Roland, pan chyba też powinien - odparł chłopak. - Co ty byś jednak wolał? Wyszczerzył zęby. - Jak już powiedziałem, myślę o sobie jako o Saladynie Gallowglassie. - Więc Gallowglass jest w porządku, czy też brzmi to zbyt formalnie? - Gallowglass jest okej, panie Fletcher. - Mów mi Step. - Miło mi, Step. - Czy mogę zapytać, ile masz lat? - Dwadzieścia dwa. - A jeśli jesteś zwykłym, przeciętnym programistą, jak to się dzieje, że Ray Keene zwierza ci się z rzeczy, o których nic nie mówi Dicky’emu? - Chyba dlatego, że zna mnie dłużej. Zwykłem wałęsać się koło domu Raya i uczyć programowania na jego Commodore Pet. Miałem wtedy, tak mi się zdaje, szesnaście lat. Zaświtało Stepowi: w żadnym z wywiadów i zebrań nikt nigdy nie wspomniał o istnieniu tego cudownego dziecka, nikt też nie wyjaśnił, kto zakodował oryginalny software, który zapracował na mercedesa Raya Keene’a i jego luksusowe biuro. - To ty napisałeś Scribe’a 64, nie zaprzeczaj? Gallowglass uśmiechnął się szelmowsko. - Każdą jego linię - odparł. - Założę się, że ciągle pracujesz nad upgrade’ami. - Pracuję obecnie na sześćdziesięcioczteroznakowym ekranie - powiedział. - Muszę używać wirtualnej pamięci ekranu i mapowania znaków w tle, idzie mi wcale nieźle. Mam pomysł na użycie pamięci znaków jako wirtualnej pamięci ekranu, gdyż oznacza to, że nie wykorzystuję RAM-u na mapowanie. - Za mało wiem o sześćdziesięcioczterobitowej architekturze, by zrozumieć, o czym mówisz - przyznał się Step. - Mam nadzieję, że nie jestem zbyt wścibski pytając - skoro jesteś osobą, która stworzyła Scribe’a 64 - dlaczego jeszcze nie jesteś wiceprezesem czegoś? - Ray troszczy się o mnie - odpowiedział Gallowglass. - Robię więcej kasy niż Bóg, ale nie mam w sobie żyłki kierowniczej. - Pewnego dnia z chęcią się dowiem, ile zarabia Bóg - rzekł Step. - Pewnego dnia może ci powiem. - Gallowglass wyszczerzył zęby w uśmiechu. - A co z tobą? Masz dzieci? - Trójkę. Czwarte jest w drodze. - Ile mają lat? 4 Orson Scott Card 004 Inne 008 Zagubieni chlopcy, Page 4 of 47 - Stephen niemal osiem, Robert blisko pięć, Elizabeth dwa, a najmniejsze pięć miesięcy poniżej zera. - Mówię ci, świetnie się z dziećmi dogaduję - pochwalił się Gallowglass. - Jeśli zechcesz kiedyś, żebym zaopiekował się dziećmi, daj znać. - W porządku. Programista, który zarabia więcej pieniędzy niż Bóg, a ja mam go prosić, by siedział przy moich dzieciakach? - Nie żartuję, naprawdę uwielbiam malców, bywa, że czasami czuję się samotny. - Nie mieszkasz z rodziną? - Tato mnie nienawidzi - odparł Gallowglass. - Mieszkam sam. - Nienawidzi cię? Daj spokój. - Serio, zawsze mi to powtarza, kiedy wracam do domu. Otwieram drzwi, a on mówi: „Cholera, jak ja cię nienawidzę! Musisz ciągle wracać?” Mama jest w porządku. Hej, jesteśmy przecież tylko dobrą starą rodziną południowców. - Wybacz, nie chciałem być nachalny i w ogóle - powiedział Step. Gallowglass śmiał się. - Dawno już nie widziałem, jak dorosły mężczyzna się czerwieni. Co za biedny dzieciak, pomyślał Step. Słodki, wspaniały, miły dzieciak, nie wystarczy, że nienawidzi go ojciec, nie wystarczy, że matka wydmuchiwała mu dym w twarz, na domiar wszystkiego wykorzystują go ludzie, którym ufa bez granic. Nie mój interes, wiem, lecz ten dzieciak powinien przynajmniej mieć pojęcie, że istnieją inne możliwości. - Pozwól, że ci coś powiem - rzekł Step. - Różnica między honorarium a premią jest taka, że honorarium należy ci się zgodnie z prawem nawet po tym, jak opuścisz firmę, natomiast premia to zwykły podarunek; jeśli Ray poczuje niechęć obdarzenia cię nim, to twój pech. Gallowglass przyglądał mu się beznamiętnie poprzez swoje butelkowe soczewki. - Po prostu sądziłem, że powinieneś zwrócić na to uwagę - ciągnął Step. - Na wypadek gdybyś chciał kiedyś napisać kolejny software. Może się zdarzyć, że następnym razem wymienią gdzieś w podręczniku twoje nazwisko. To coś, czego my, programiści, nie mamy w nadmiarze - pochwała za to, co robimy. - Twoje nazwisko umieszczono w Hacker Snacku - zauważył Gallowglass. - Odrzuciłem oferty dwóch wydawców oprogramowania, ponieważ nie było o tym wzmianki w kontrakcie - rzekł Step. - To dzięki temu znacie tu w Eight Bits moje nazwisko. Jednak aż do tego momentu nikt nigdy nie wymienił twojego nazwiska. Po prawdzie odniosłem wrażenie, że Ray Keene sam napisał Scribe’a 64. - Naprawdę? - zapytał Gallowglass. - Nigdy nie wspominał o tym - powiedział Step. - Ray nie jest w stanie zaprogramować komputera, żeby ten wyświetlił jego imię na ekranie - rzucił Gallowglass. - Hm, nie wiedziałem - przyznał się Step. - Nigdy mi nie mówił. Hej, to nie jego wina, że odniosłem mylne wrażenie. Sądzę, że najważniejsze jest to, by programista był doceniany za swoje osiągnięcia. Jak autor książki, którego imię widnieje na stronie tytułowej. - Nie pierwszy zobaczyłeś swoje nazwisko tuż nad tytułem - wtrącił Gallowglass. - Imię Douga Duncana można było zobaczyć w Russian Front jeszcze przed tobą. - No tak - zgodził się Step. - Nim ukazał się Russian Front, miałem już podpisany kontrakt, jednak to on pierwszy wydał swą grę w ten sposób. - Spotkałem go zeszłego roku w CES - rzekł Gallowglass. - Tak? - Postąpiłem z nim jak z tobą: powiedziałem mu, że zrobił świetną grę, a potem wymieniłem jej niedociągnięcia. - Ach tak? To twoja zwykła procedura? - spytał Step. - Jasne. - Gdzie nauczyłeś się tej techniki, z „Jak zdobywać przyjaciół i wpływać na ludzi”? Gallowglass zachichotał. - Po prostu lubię patrzeć, jak ludzie reagują. Ty to jakoś przeżyłeś. Tak na serio - to najlepiej. Naprawdę słuchałeś dzieciaka w okularach i z ochraniaczem na kieszeń, nie porównując go przy tym do gówna na chodniku. - A jak zachował się Duncan? - Cóż, powiedzmy, że Doug Duncan należy do tych facetów, którzy nigdy nie wybaczą ci, że ośmieliłeś sugerować, jakoby coś, co zrobili, nie było do końca perfekcyjne. Wykopał mnie z konferencji sześć miesięcy później. Postraszył, że odejdzie, nie odpowiadając na pytania, jeśli dopuszczą mnie do mikrofonu. Nigdy nie zapomina i nigdy nie wybacza. - Może to powinno cię było oduczyć krytykowania nieznajomych. - Daj spokój, to mój test na wykrywanie dupków żołędnych. A gdzie on przejdzie, tam dziki mają co jeść. Step nie umiał pohamować śmiechu. Polubił dzieciaka. Może za bardzo. Chociaż gdyby Dicky podsłuchał ich rozmowę o honorariach i uznaniu dla programistów, obaj mogliby wpaść w tarapaty. - Powiedz mi, jak dźwiękoszczelne jest to pomieszczenie? - zapytał Step. - Skąd do diabła miałbym wiedzieć? - zdziwił się Gallowglass. - Lecz kiedy te wszystkie gry chodzą włączone, kto może nas usłyszeć? Step pomyślał, lecz nie powiedział tego, że szum włączonych komputerów sprawiał, iż mówili głośniej, podczas gdy hałas, jaki czyniły, był o połowę mniej dokuczliwy dla kogoś na zewnątrz, kto chciałby podsłuchać. Ktoś zapukał do drzwi. - Wejść! - wrzasnął Gallowglass. Był to Dicky, przez chwilę Step czuł przypływ zażenowania jak ktoś złapany na gorącym uczynku. Dicky z pewnością słuchał. - Więc tutaj jesteś - powiedział Dicky. - Wszędzie cię szukałem. - Mnie? - udał zdziwienie Step. - Zastanawiałem się, czy nie miałbyś ochoty zjeść ze mną lunchu. - Nie może - wtrącił natychmiast Gallowglass. - Idzie na lunch ze mną, będę więc mógł wprowadzić go w niuanse Scribe’a 64. - Ja z kolei muszę wprowadzić go w całą resztę - powiedział Dicky jakby nieco zacietrzewiony. - Nie mam z tym nic wspólnego - zastrzegł się Step. - To mój pierwszy dzień i pójdę wszędzie tam, gdzie mi każą. Dicky i Gallowglass gapili się na siebie jeszcze przez kilka chwil, po czym ostatecznie Dicky powiedział: - Znajdź mnie po lunchu. - Dobra - odpowiedział Step. - Jest pan jednak moim przełożonym, Northanger, tak więc proszę mną dysponować. - Mów mi Dicky - rzekł Dicky. - Nie Richard? - zapytał Step. - Czy nie podoba ci się Dicky? - spytał Dicky. - Nie - odparł Step. - Myślałem tylko... - Dicky to nie skrót od Richarda - wytłumaczył Dicky. - Takim imieniem mnie ochrzczono. - Przepraszam - rzekł Step. - A spotkanie z tobą po lunchu jest czymś, co wolę. - Dicky zamknął za sobą drzwi. - Facet, ty jesteś mistrzem podlizuchów - stwierdził Gallowglass. Step odwrócił się do niego. - Chcesz, żeby mój przełożony wkurzył się na mnie już pierwszego dnia? - Nie bierz Dicky’ego poważnie - powiedział Gallowglass. - Nie dotknie się programu, nie wprowadzając do niego błędu. Gość jest beznadziejny. Najwidoczniej Gallowglass nie miał pojęcia o rodzaju kłopotów, jakie Dicky potrafił sprawić człowiekowi z pozycją Stepa. Ten dzieciak miał układy z właścicielem, był programistą programu-żywiciela, dzięki któremu wszyscy otrzymywali wynagrodzenie, zatem mógł traktować Dicky’ego wedle uznania. Nie znaczyło to wcale, że Dicky’emu to w smak. Co prawda, jeśli to trwa już od dawna, Dicky musi patrzeć spode łba na wszystko, co Gallowglass robi i mówi. Mógłby się wyżyć na kimkolwiek pozostającym z chłopakiem w przyjacielskich stosunkach i równocześnie poszukującym pracy. Na Stepie. - Wyświadcz mi przysługę - poprosił Step. - Nie rób niczego, co nastawiłoby do mnie Dicky’ego jeszcze mniej przychylnie. - Jasne - zgodził się Gallowglass. - Tylko spokojnie. Wszystko jest okej, obiecuję. Jesteś tu jak Flynn, każdy podnieca się twą obecnością. Zobaczysz, będzie wspaniale. - W takim razie bez urazy - rzekł Step, choć Gallowglass najprawdopodobniej był w błędzie. - I naprawdę z ochotą zaopiekowałbym się twoimi dziećmi. - Dzięki - odpowiedział Step. - Jestem w tym zupełnie dobry. I nie boję się zmieniać pieluszek. - Dobrze - powiedział Step - porozmawiam o tym z DeAnne. - Super. Dziść. - Co takiego? - Dziść. To słowo, jakiego tu używamy. Znaczy „chodź jeść”, kiedy mówisz to naprawdę szybko. Dziść. - Nie ma problemu - rzekł Step. - Dziść. ROZDZIAŁ CZWARTY WSTRĘTNE DZIURY Oto dlaczego DeAnne, przez całe życie mieszkanka zachodu, rozpakowywała toboły w pokoju mieszkania w Steuben, w Karolinie Północnej: jej najwcześniejsze wspomnienia sięgają dorastania w Los Angeles, w biedniejszej części miasta. Były to lata pięćdziesiąte, kiedy gangi nie sprawowały jeszcze władzy, Murzyni byli po prostu kolorowymi, zaczynającymi dopiero maszerować, nie wszczynającymi zamieszek. Jej sąsiedztwo i szkolni przyjaciele stanowili mieszankę ras i narodowości. Nim wyjechała, nie zauważała tego. Ojciec otrzymał doktorat i wyjechał uczyć w Brigham Young University - „Y”. Miała osiem lat, kiedy po raz pierwszy poszła do szkoły w Orem, w stanie Utah. Wszystkie dzieci w klasie były białe, wszystkie były mormonami, wiele z nich widywała na niedzielnym nabożeństwie. Nadeszła jesień 1962 roku i rozmowy między dziećmi zeszły na temat praw obywatelskich i Martina Luthera Kinga. Deeny była zaszokowana słysząc, jak inne dzieci mówią o „czarnuchach”; słowo, o którym sądziła, że przypomina wszystkie inne pisane na murach - każdy wiedział, że istnieje, lecz nie wypowiadał go w miejscu, gdzie sięga słuch Boga. Kiedy zauważono, jaka Deeny jest skonfundowana, śmiano się, niektórzy mówili też rzeczy jeszcze obrzydliwsze - że wszyscy kolorowi śmierdzą i są głupi, że wszyscy kradną i noszą przy sobie brzytwy. Z furią przekonywała, że to nieprawda, że jej najlepsza przyjaciółka z Los Angeles, Debbie, była kolorowa, a jednocześnie inteligentna jak każdy, nie śmierdziała, a jedyny chłopiec, który im cokolwiek ukradł, był biały. To ich zdenerwowało. Mówili okropne rzeczy, popychali ją, szczypali i szturchali, przychodziła ze szkoły zapłakana. Rodzice pocieszali, że to ona ma rację, na zawsze jednak zapamiętała obrzydliwe obliczę fanatyzmu i złość, w jaką pozostałe dzieci wpadły, kiedy przeciwstawiono się ich poglądom. Nie było zatem dziełem przypadku, że kiedy Step zdecydował się powalczyć o doktorat z historii, nie chcieli składać papierów do żadnej uczelni na zachód od Missisipi. DeAnne sprzeciwiała się stanowczo, żeby jej dzieci dorastały w Utah, gdzie każdy, kogo znały, był mormonem lub białym, gdzie opowiadano im wierutne kłamstwa o ludziach, którzy nie byli do nich idealnie podobni. Step przyznał jej rację - jak się wyraził, nie chcieli wychowywać dzieci tam, gdzie mormoni porastali ziemię zbyt gęsto. Wszystko fajnie wyglądało w teorii, rzeczywistość tymczasem przybrała formę przygnębiająco ciemnego pokoju w obskurnym domku w Steuben. A Stevie musiał dzisiaj wejść do klasy jako obcy przybysz, bez żadnego poczucia więzi. W Utah Stevie znałby już wszystkie dzieci z sąsiedztwa i parafii. Dzieliłby z nimi ten sam styl życia, wiedziałby, czego się po nich spodziewać. Sprowadziliśmy dzieci w obce środowisko, zgodnie z planem, pomyślała DeAnne, wyrwaliśmy je z miejsca, w którym mieszkały. Są tu przybyszami. My jesteśmy przybyszami. Jestem tu obca, a to obcy kraj. Robbie i Elizabeth drzemali na dole. Dla Elizabeth oznaczało to prawdziwy, twardy sen; dla Robbiego leżenie na łóżku i czytanie kawałów i łamigłówek z ulubionego „Childcrafta”. Przynajmniej są zajęci i panuje spokój. Dzięki temu mogła opróżnić skrzynie, jedną po drugiej... podumać nad życiem, czy była dobrą matką, dobrą żoną, dobrym mormonem, a nawet dobrą osobą. Skrycie wiedziała, że nie jest i nigdy nie będzie, nieważne, jak ją będą widzieć inni, ponieważ nikt, włączając w to Stepa, nie znał jej wnętrza. Jak była słaba, zastraszona, niepewna wszystkiego w życiu prócz Kościoła - jedynej nie zmieniającej się struktury, fundamentu jej istnienia. Wszystko poza nim ulegało zmianom. Nawet Step - zdawała sobie sprawę, że nie zna go do końca, iż zawsze jest szansa, że ją czymś zaskoczy; wówczas w owym mężu dojrzy obcego. Obcego, który gardzi nią i wyrzeka się jej dalszej obecności w swym życiu. DeAnne wiedziała, że aby utrzymać się przy jakiejkolwiek dobrej rzeczy w tym świecie - mężu, dzieciach - nie może się pomylić, nigdy. Tak wyglądał skraj sukna, który stanowił jej życie. Gdyby tylko można mieć pewność, każdego dnia i każdej godziny, co zrobić, żeby się nie pomylić. Zabrzęczał dzwonek u drzwi. Zjawiła się kobieta po trzydziestce, wiotka niczym Jane Fonda, troszkę niższa od DeAnne. Holowała trojkę dzieciaków, z których najstarszy był chłopczyk w wieku Robbiego i w jakiś sposób - może dzięki dzieciakom, może dzięki praktycznej, nie rzucającej się w oczy odzieży, a może po prostu z powodu ufnej, radosnej twarzy bez śladu makijażu - DeAnne wiedziała, że kobieta jest mormonką. A jeśli nie, powinna nią być. - Siostra Fletcher? - zapytała kobieta. Była mormonką. - Tak - odpowiedziała DeAnne. - Jestem Jenny Cowper. Tyle tylko, że moje nazwisko wymawia się jak Cooper. - Jak ten poeta? Jenny uśmiechnęła się radośnie. - Wiedziałam! Mieszkam tu od sześciu lat, a teraz kiedy zostało mi trzy i pół miesiąca do wyjazdu do Arizony, nagle ktoś się w końcu wprowadza, kto słyszał o Williamie Cowperze. A to ci pech, pomyślała DeAnne. Zaczynam już ją lubić, a ona się wyprowadza. - Wejdź, proszę. Dzieciaki drzemią, lecz dopóki pozostajemy w dziennym pokoju... - Twoje dzieci drzemią? Do dzieła - powiedziała Jenny, zamaszystym krokiem wchodząc do środka. Nie dawała poznać po sobie, że dba o to, czy dzieci podążają za nią, czy nie. - Wiem, że jesteś zajęta przeprowadzką, mam z sobą ostry jak brzytwa nóż, napoiłam i nakarmiłam już swoje stadko, zanim tu przyszłam, proszę mi więc pokazać, gdzie znajdują się skrzynie. - Dzisiaj zajmuję się książkami - rzekła DeAnne, prowadząc ją do głównego pokoju. - Naprawdę nie musisz pomagać. - Ułożyć w porządku alfabetycznym? - To później - odparła DeAnne. - Wystarczy na razie, że je pogrupujesz. Jenny, skąd do licha znasz moje nazwisko? Nawet razem nie szłyśmy do kościoła w niedzielę. - Zauważyłam - rzekła z przekąsem Jenny. - Kilka tygodni temu biskup powiedział, że otrzymał telefon od jakiegoś tam brata z Vigor w Indianie, jakoby mającego się wprowadzić do naszej gminy w pierwszy weekend marca. Wywnioskowałam, że będzie potrzebna pomoc przy przeprowadzce, więc czekałam, aż się pokażecie w kościele, tylko że nie przyszliście. I oto co pomyślałam: jeśli są niepraktykujący, jakiś tam brat nie dzwoniłby przecież. Więc albo nie wprowadzają się w zaplanowanym czasie, albo należą do tych dumnych, upartych, krnąbrnych, nieugiętych ludzi, którym przez myśl nie przejdzie prosić o pomoc, dlatego opuścili pierwszą niedzielę, planując pokazać się następnego tygodnia, kiedy wszystko będzie rozpakowane i ułożone na właściwym miejscu, a ludziom, jacy przyjdą pomagać, odpowiedzą: „Już po wszystkim, niemniej dziękujemy”. DeAnne zaśmiała się. - Podeszłaś nas, Jenny. - Tak więc, podczas niedzielnej szkolnej godzinki - nie chodzę na zajęcia z doktryny ewangelicznej, ja i nauczyciel różnimy się poglądami - zakradłam się do sekretariatu, przejrzałam w kościelnym katalogu informacje o gminie Vigor, po czym odbyłam zamiejscową rozmowę z waszą rodzimą gminą. Mówiłam z waszym sekretariatem, pytając, czy nie wiedzą nic o jakichś członkach ich gminy wyjeżdżających do Steuben w Karolinie Północnej, na co odpowiedziano mi: „Tak, oczywiście, Fletcherowie, najcudowniejsi ludzie, siostra Fletcher była doradcą do spraw oświatowych w naszym Kole Pomocy, a brat Fletcher był prezydentem kworum starszych, dyrygował też chórem, mają trójkę dzieci, czwarte ma przyjść na świat w lipcu, są doskonałymi mówcami, trzeba wykorzystywać tę zdolność na zebraniach sakramentalnych tak często, jak to tylko możliwe...” - Ach, to zapewne brat Hyde, bardzo nam pochlebił. - DeAnne nie mogła uwierzyć, że brat Hyde pamiętał, kiedy miało urodzić się ich kolejne dziecko, albo że przekazał informacje nieznajomej osobie. Z drugiej strony należeli do jednego Kościoła, czyż nie? A to oznaczało, że „nie byli już obcymi i przechodniami, tylko współobywatelami świętych”, czy jak to tam szło w liście świętego Pawła do... - do jakiejś grupki Greków lub Rzymian, lub Hebrajczyków. - Tak, no cóż, jestem pewna - powiedziała Jenny. - Przekazał także wasz adres, wtedy przypomniało mi się, że minęłam w zeszły piątek, czy kiedy tam przyjechaliście, przejeżdżającą furgonetkę z meblami, nie przyszło mi do głowy, że to rodzina mormonów wprowadzająca się zaledwie jeden budynek dalej od mojego domu. To znaczy, że będę miała mormonów za sąsiadów. Takie rzeczy nie zdarzają się w Steuben zbyt często. Nawet gdyby Jenny nie była drobiazgowa w układaniu książek na półkach zgodnie z porządkiem alfabetycznym, grupując je przy tym właściwie, DeAnne radowałaby się z jej obecności, gdyż dawała wytchnienie od własnych przemyśleń. W pewien sposób Jenny zdołała wykształcić w sobie podobne nastawienie wobec Kościoła, choć odebrała całkowicie odmienne wychowanie. Jedyna różnica polegała na tym, że Jenny mówiła o rzeczach, o których DeAnne nie ośmieliłaby się nigdy wspomnieć, chyba że w rozmowie ze Stepem. - Musiałam przybyć tu pierwsza - oznajmiła Jenny - w przeciwnym razie z życiem w pierwszej gminie Steuben zapoznałaby was Dolores LeSueur, nasza gminna wieszczka. - Wasza co? - Zajmuje się wizjami. Dla każdego ma w zanadrzu jakieś objawienie. Od piętnastu lat umiera na raka, na nogach trzyma ją nieustająca opieka lekarska, lecz czując oddech śmierci na karku, zbliżyła się do Boga bardziej niż kiedykolwiek przedtem - uważam, że już przedtem była tak blisko Boga, że dzielili się jedną szczoteczką do zębów. Wołając do ciebie „hello”, nie omieszka wspomnieć, że to Duch Święty kazał cię pozdrowić. Zobaczysz, że ją pokochasz. - Pokocham? Wątpię, biorąc pod uwagę to, co powiedziałaś. - Pokochasz, pokochasz, bo w przeciwnym razie okaże się, że jesteś narzędziem szatana, mającym zgubny wpływ na gminę. Bez obaw, dopóki wszystko układa się po jej myśli, jest nieszkodliwa. - Mówisz poważnie? - Absolutnie. Kiedy przedsięwzięcia w gminie znajdują się pod kuratelą Dolores, wszystko idzie po jej myśli. Jeśli decyduje, w jaki sposób zreorganizować gminę, jej słowo zamienia się w czyn. - To znaczy, że budzi w ludziach natchnienie? - Och, ona budzi w ludziach natchnienie za każdym razem, gdy musi skorzystać z toalety. Jeżeli nie zgadzasz się z nią, wszystkimi swoimi apostołami szczuje biskupa, aż ten każe ci dostosować się do jej woli, żeby wyzwolić się od dręczycieli. A kiedy biskup nie poddaje się jej żądaniom, zwraca się do prezydenta okręgu, a kiedy ten z kolei nie chce nic dla niej zrobić, dzwoni do Salt Lake, aż ktoś powie jej coś, czego może użyć, żeby cię zdruzgotać. Nie chcę cię jednak uprzedzać do niej. DeAnne powiedziała to, co zwykła mawiać, wiedząc, że należy odrzucać złośliwość: - Wolałabym sama sformułować swoje poglądy. Jenny spojrzała z ukosa, badając DeAnne przez chwilę, by oszacować, do jakich wniosków może się posunąć. - Och, wiem, że brzmi to jak plotka. To jest plotka. Obiecuję ci jednak, że nie pisnę ani słówka więcej na temat Dolores, chyba że sama o niej napomkniesz. Przypadkowo wiem z doświadczenia, że za jakieś sześć tygodni będziesz się cieszyć, wiedząc, że ktoś poza tobą patrzy jej na ręce. Tak powiedział Nuff. Może i jestem zbyt otwarta, wiem, wyrosłam jednak na rancho w Santaquin, gdzie nawóz był jedynym słowem, jakiego używaliśmy w kościele w niedzielę, tak więc mówię, co myślę. Przy okazji zauważyłam, że pilnujesz moich dzieci, odganiając je od rzeczy, a to oznacza, że twoje dzieci mają dobre maniery i są nauczone, żeby nie tłuc i nie niszczyć. Nasza strategia polegała na upewnianiu się, że nie mamy niczego, za czym byśmy tęsknili, gdyby się zniszczyło. Lecz coś ci powiem, skończyłyśmy z książkami, pozwól więc, że uporam się z tą skrzynką i zaraz wyprowadzę stąd moje potworki, by mogły powrócić do rujnowania naszego mieszkania. Orson Scott Card 004 Inne 008 Zagubieni chlopcy, Page 5 of 47 5
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plimikimi.opx.pl
|
|
StartZamek kodowy, !!!! POZOSTAŁE !!!!, ELEKTRYKA I ELEKTRONIKA, JabelZasilacz symetryczny +-18V, !!!! POZOSTAŁE !!!!, ELEKTRYKA I ELEKTRONIKA, JabelZasilacz regulowany 1...25V3A, !!!! POZOSTAŁE !!!!, ELEKTRYKA I ELEKTRONIKA, JabelZasilacz do CB 13, !!!! POZOSTAŁE !!!!, ELEKTRYKA I ELEKTRONIKA, JabelZasilacz regulowany 3 ... 25V5A, !!!! POZOSTAŁE !!!!, ELEKTRYKA I ELEKTRONIKA, JabelZabezpieczenie odbiornika samochodowego, !!!! POZOSTAŁE !!!!, ELEKTRYKA I ELEKTRONIKA, JabelZagubione dni, KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), HELENA SEKUŁAZagubieni, Reszta, zachomikowane, Star WarsZagubiony pokój (The Lost Room) S01E05 (01x05) [Napisy] - Napisy, Zagubiony pokójZagubiony pokój (The Lost Room) S01E03 (01x03) [Napisy] - Napisy, Zagubiony pokój
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plszarlotka.pev.pl
Cytat
Filozof sprawdza się w filozofii myśli, poeta w filozofii wzruszenia. Kostis Palamas Aby być szczęśliwym w miłości, trzeba być geniuszem. Honore de Balzac Fortuna kołem się toczy. Przysłowie polskie Forsan et haec olim meminisse iuvabit - być może kiedyś przyjemnie będzie wspominać i to wydarzenie. Wergiliusz Ex Deo - od Boga. |
|